„Opole. Rok 1945” w opracowaniu Niny Kracherowej
„Trybuna Opolska”, marzec-kwiecień 1990

(1)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Władze polskie przybyły do Opola 27 marca 1945 roku. Była to grupa urzędników, których zadanie polegało na przejęciu miasta i powiatu od władz radzieckich, zorganizowaniu administracji i rozpoczęciu normalnego zarządzania.
Kilkanaście godzin przed przybyciem ekipy polskiej front przesunął się za Odrę. Miasto było wyludnione. Całe ulice płonęły.
Nie kursowały pociągi. Nie było telefonicznego połączenia z Katowicami, gdzie mieścił się Urząd Wojewódzki. Przez dwa miesiące do Opola nie dostarczono żywności.
Skazani na siebie i pomoc radzieckiej komendy wojennej urzędnicy rozpoczęli pracę, do której żadną miarą przygotowani nie byli. Ani psychicznie, ani zawodowo. Do takiej pracy nie mieli ani przykładów, ani przygotowania. Nigdy jeszcze urzędnik polski nie szedł za frontem obejmować ziemię przyrzeczoną Polsce. Nigdy też nie stawał wobec zadań daleko przekraczających ludzkie możliwości.
W aktach przechowywanych w Archiwum Państwowym w Opolu znaleźć można ślady tamtych dni, tygodni i miesięcy. Na przykład dr Jerzy Świtała przybył do Opola wraz z pierwszą ekipą. Swoje wrażenia opisał w raporcie dla Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia w Katowicach następująco:
„W porównaniu z zupełnym bezludziem z chwilą naszego przy bycia do Opola widać już znacznie więcej osób na ulicach. Są to członkowie milicji miejskiej, urzędnicy, członkowie ich rodzin, milicjanci, ale też dużo osób okradających opuszczone jeszcze mieszkania. Domy palą się w dalszym ciągu. Światła, wody i gazu nie ma.
Chorych względnie rannych od min lub nabojów musiałem przekazać bliżej Katowic i do samych Katowic. 5 kwietnia wybuchł dwukrotnie pożar w aptece Pod Lwem na Rynku. Brałem czynny udział w gaszeniu. Jak mogłem stwierdzić, nieznany osobnik polał ok. sto paczek ligniny oleistą substancją, która się momentalnie zapala. Następnego dnia zebrałem lekarstwa rozrzucone w sieni domu, włożyłem do trzech skrzyń i zabezpieczyłem w moim biurze w gmachu starostwa. Wejście do domu aptecznego i przyległe drzwi do magazynu osobiście zabiłem deskami, których poszukałem sobie w mieście. Podczas zbierania rozrzuconych lekarstw niestety natrafiłem na niewyrozumienie ze strony komendanta miejscowej milicji, który zakwestionował moje prawo do ratowania leków. Skutek był taki, że 8 kwietnia wojsko sowieckie włamało się do deskami zabitej apteki i wybrało leki doszczętnie. Zostały herbaty ziołowe, które zabrałem, 500 do 600 paczek.
Poza tym zabezpieczyłem setki paczek waty, ligniny i nieco lekarstw z Niemieckiego Czerwonego Krzyża, 4 nosze, jedne wyciągnąłem ze spalonego domu, torby skórzane dla sanitariuszy, opaski, ochraniacze oczne, piecyk elektryczny itd. Z innego składu zabezpieczyłem 8 sterylizatorów do sal operacyjnych, diatermię i inny sprzęt. Z Gesundheitsamtu 2 szafy lekarskie, łóżko do badań, 2 wagi, stoliki. Reszta mebli została niestety wywieziona z tego gmachu przez wojsko.
Trzykrotnie udało mi się uratować choć część z pełno naładowanych wozów przy pomocy komendanta wojennego. Uratowane lekarstwa i przyrządy lekarskie umieściłem dzięki wyjątkowej uprzejmości prezesa Urzędu Ziemskiego ob. Kity w garażu i pokojach tego urzędu przy ul. Gwiaździstej.
Po długich i żmudnych pertraktacjach powtarzających się 2—3 razy dziennie z miejscowym komendantem wojennym udało mi się wreszcie przejąć upatrzoną klinikę dla kobiet. Przejąłem jednak gołe ściany, bo wojsko wszystko wywiozło. Postarałem się o ludzi do sprzątania kompletnie zdemolowanych pomieszczeń, zdobyłem łóżka i trochę materaców. Odnalazłem i namówiłem do pracy siostry zakonne, które razem z przyprowadzonymi ludźmi zabrały się do roboty. Usunąłem napisy niemieckie i zastąpiłem je polskimi.
Od władz wojskowych uzyskałem także przyległy do szpitala dom mieszkalny połączony z nim przejściem mostowym. Wobec codziennych podpaleń i rabunków pertraktowałem z komendantem milicji, aby uzyskać wartę dla szpitala. Ochrony tej nie mogłem uzyskać. Zaproponowałem założenie 3-osobowej milicji szpitalnej, co komendant zaakceptował.
Ze względu na brak opieki lekarskiej w powiecie, przystąpiłem do zorganizowania pierwszej sekcji PCK w Wójtowej Wsi. Składa się z 5 osób pracujących bez wynagrodzenia i obejmuje gromady Winów, Folwark, Górki i Chrzowice. Na siedzibę sekcji wybrałem w porozumieniu z wójtem Rochem Stodką miejscową ochronkę. Kierowniczką oddziału jest Róża Poliwoda ur. w roku 1916.
Odbyło się poświęcenie pierwszej polskiej szkoły w powiecie opolskim, w Dobrzeniu. Wybraliśmy się tam ze starostą i inspektorem szkolnym. Zebranych 400—500 dzieci obserwowałem i stwierdziłem na ogół dobry wygląd i czystość odzieży.
Przy tej okazji wybrałem się do Chróścic i odwiedziłem tamtejszego lekarza dra Maksymiliana Kośnego. Kolegę tego zarejestrowałem. Posiada zezwolenie na wykonywanie praktyki na terenie RP.
W czasie rozmów stwierdziłem, że większość kobiet w całej okolicy jest zgwałconych i kolega zmuszony jest z powodu braku środków lokomocji i sądu w Opolu, dokonywać skrobanek bez zezwolenia prokuratora. Akuszerki we wsi nie ma. Polka zmarła. Niemka uciekła. Przy porodach pomaga siła przyuczona”.
15 kwietnia starosta dr Piechaczek zawiadomił dra Świtałę, że „pewna liczba ludzi w obozie repatriantów mieszczącym się w barakach przy dworcu wschodnim w Opolu” prawdopodobnie zachorowała na tyfus. Nie ma żadnego dowodu mogącego rozjaśnić wątpliwości, kiedy pierwsi repatrianci dotarli do Opola. Nie wiadomo, dlaczego umieszczono ich w barakach.
(c.d.n.)

(2)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Oddajmy głos doktorowi Świtale: „Poszedłem. Spotkałem tam dwóch sowieckich lekarzy. Chodziłem, pytałem o chorych. Tam nie ma ani porządku, ani czystości. Ani lekarza, ani pielęgniarki. Zastałem niechlujstwo do tego stopnia, że zażądałem natychmiastowego usunięcia kur z pokoi. Brudy i nieczystości wszędzie. Zarządziłem sprzątanie. Zaczęli zamiatać. Podniósł się taki kurz, że nie widziało się niczego. Kazałem skropić podłogę wodą i dopiero zamiatać. Jest tam wszędzie tak dużo paczek, skrzyń i tobołów, że z trudem można przedostać się przez korytarze. Dostęp do łóżek wzgl. legowisk jest prawie niemożliwy, a chorzy do badania musieli usiąść na krzesłach. Do 25 kwietnia stwierdziłem 19 przypadków zachorowań względnie podejrzenia o tyfus plamisty, co potwierdziły badania krwi przeprowadzone w rosyjskim szpitalu wojskowym. Dzięki wyjątkowo przyjemnej współpracy i wyrozumieniu ze strony kolegów radzieckich powzięliśmy następujący, a natychmiast rozpoczęty program pracy:
Niedaleko — ok. 200 m od baraków — znajduje się opuszczona willa. Tam urządziliśmy w piwnicy odwszalnię, kąpiel natryskową i ubieralnie. Przed domem na polu ustawiliśmy rosyjską parową dezynsekcję. Chorych natychmiast przewieziono do kąpieli i dezynsekcji przedmiotów, a następnie przewieziono ich do odległego 40 km radzieckiego szpitala wojskowego.
Przystąpiono natychmiast do odwszenia reszty ludzi z baraków. Po dokonaniu tego procederu ulokowano ich w domach naprzeciw ległych ok. 100 m za torem kolejowym. Praca ta odbywa się w dalszym ciągu. Jeden barak jest już odwszony. W międzyczasie stwierdziłem 4 nowe przypadki tyfusu, które ulokowaliśmy w radzieckim szpitalu wojskowym w Opolu”.
Nieszczęśliwi ludzie zostali rozmieszczeni tak, by „każda rodzina miała własne mieszkanie”. Należy przypuszczać, że gdyby nie lekarze radzieccy, byliby zgubieni.
Sytuacja na opolskim dworcu, na skutek ciągłego przybywania nowych transportów, które nie mogły ruszyć dalej na zachód, stała się tak dramatyczna, że 9 maja przybyła do Opola komisja lekarska z Katowic wraz z delegatem ministra zdrowia by przekonać się o grozie położenia przesiedleńców.
Zaraz po przybyciu do Opola cała komisja została aresztowana przez miejscowego milicjanta, mimo że jej członkowie mieli na rękawach opaski Czerwonego Krzyża. Po wyjaśnieniu sprawy wysoką komisję zwolniono. Była w takim nastroju, że zrezygnowała z inspekcji wagonów i baraków, poprzestając na odwiedzeniu chorych w radzieckim szpitalu wojskowym.
Komendantem wojennym Opola był ppłk Wasilij Iwanowicz Zazuchin. Jego zastępcami: mjr Michał Rudoj i ppłk Aleksy Iwanowicz Korablin.
Cztery dni przed przybyciem komisji do Opola, 5 maja, radzieccy lekarze przeprowadzili dokładny przegląd „obozu repatriantów” i zarządzili kwarantannę. W polskim środowisku nikt nie przypuszczał, że zechcą wykazać aż taką konsekwencję.
Dokładnie po tygodniu, 12 maja, władze radzieckie zażądały ponownej inspekcji okolicy dworca wschodniego i poprosiły o sprawozdanie z wykonanych kroków zmierzających do zlikwidowania epidemii tyfusu plamistego. Sporządzono protokół:
„Dnia 12 maja 1945 roku z przedstawicielami armii marszałka Koniewa st. lejtenantem lek. Sztejmanem i kpt. lek. Remierowem w obecności lekarza powiatowego dra Świtały przeprowadzono kontrolę protokołu i aktu z 5 maja br. W czasie kontroli stwierdzono:
1. Zamiast 20 milicjantów jest tylko 13 nie zabezpieczonych w żywność.
2. Pracownicy medyczni nie zostali zaopatrzeni w żywność i nie otrzymują pieniędzy.
3. Zamiast 5 sił medycznych obóz epidemiczny obsługują tylko 3.
4. Wody i światła nie ma. Wodociągi pracowały tylko 11 i 12 maja.
5. Za czas od 1 maja repatrianci w liczbie 541 osób otrzymali:.
1028 kg chleba
40 kg mięsa
21 kg cukru
27 kg kawy zbożowej
24 kg kaszy
5 kg mąki
38 kg zupy groch.
4 kg soli
Produkty przychodziły z opóźnieniem i w małej ilości. Mięso dostarczane przez PUR nie nadawało się do użytku. Funduszu epidemicznego nie stworzono. Wobec tego zarządzono: 1. Dopilnować, by kwarantanny pilnowało 20 milicjantów, by mieli co jeść. 2. Zatrudnić 5 pracowników medycznych. 3. W ciągu trzech godzin zabezpieczyć pracowników medycznych w żywność i pieniądze. 4. W ciągu dwóch dni utworzyć fundusz epidemiczny i polepszyć jakość i ilość żywności. Protokół sporządzono w 3 egz. 2 w języku rosyjskim, 1 w języku polskim. Podpisali: Przedstawiciel armii marszałka Koniewa (—) lek. Sztejman. Przedstawiciel gen. por. Korownikowa (—) lek. Remierow. Lekarz powiatowy (—) dr Świtała”.
Jest oczywiste, że wojskowe władze radzieckie nie mogły dopuścić do rozszerzenia się epidemii na zapleczu powoli stygnącego frontu. Ludzie przywiezieni do Opola powinni byli być leczeni i żywieni przez władze polskie, które do problemu repatriantów odnosiły się z nie tajoną niechęcią. Powołany specjalnie do opieki nad przesiedleńcami Państwowy Urządu Repatriacyjny, nie zdawał w Opolu egzaminu.
Tak więc nie zostało już nawet śladu „wyjątkowo przyjemnej współpracy” z Rosjanami. Ci zarzucali Polakom, a szczególnie lekarzowi powiatowemu, dr. Świtale, zaniedbanie obowiązków i lekceważnie poważnej sytuacji w obozie epidemicznym. Musiały paść ostre słowa, ponieważ przerażony dr Świtała sporządził czym prędzej „Sprawozdanie specjalne z przebiegu epidemii duru plamistego w obozie repatriantów w Opolu”, w którym stwierdzał:
„Mimo zasadniczo pierwszorzędnej organizacji i rozpoznania epidemii oraz jej zwalczania w obozie repatriantów w Opolu, następuje dalsze gwałtowne pogorszenie i szerzenie się zarazy. Obecnie giną już i to w stosunku procentowym bardzo wysokim, pierwsze ofiary. Dlaczego tak jest? Otóż ludzie z obozu, po przeprowadzonej dezynfekcji- i odwszeniu z nowo, wyznaczonych im doskonałych pomieszczeń murowanych wracają do zarażonych baraków. Taka wędrówka jest możliwa, ponieważ miejscowa komenda milicji nie dysponuje rzekomo odpowiednio liczną kadrą. Do pilnowania 540 ludzi zapewnia się 2—3 milicjantów. Póki byłem w obozie, przyhamowałem wędrówki. Ledwo jednak się oddaliłem, znów zaczęli chodzić. Doszło w ten sposób do tego, że w szpitalu umieszczono już 45 chorych i 27 podejrzanych. Do 6 maja zanotowano 10 przypadków śmiertelnych. Ten smutny objaw był pod stawą zwołania wspólnej konferencji z rosyjskimi władzami wojskowymi, które pomagają nam wyjątkowo wydatnie”.
(c.d.n.)

(3)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Wszyscy dopatrują się głównej przyczyny epidemii w złym odżywianiu materiału ludzkiego. Postanowiono więc obustronnie w miarę możliwości podwyższyć normy żywieniowe. Mają tam pełnić stałą służbę 2 siostry PCK, 2 pielęgniarzy i cywilny lekarz. Domów na terenie kwarantanny jest 11 jednopiętrowych. Jeden służy za mieszkanie milicji, siostrom i pielęgniarzom. Tamże mieści się ambulatorium i kapliczka dla duszpasterza. Dostęp do baraku izolacyjnego jest surowo wzbroniony. To wszystko zostało ujęte protokólarnie w języku polskim i rosyjskim i zatwierdzone podpisami obecnych.
Tymczasem wyłaniają się dla nas lekarzy olbrzymie przeszkody wynikające z niezrozumienia powagi problemu przez niektóre czynniki i pewnych pracowników medycznych. Gdy mianowicie przystąpiliśmy do nowego energicznego zwalczania tyfusu, z miejscowej milicji zabrałem do obozu 4 milicjantów. Dwóch natychmiast opuściło wyznaczony im posterunek. Tak samo nie przybyły pielęgniarki i pielęgniarz. Wezwane przeze mnie pielęgniarki oświadczyły, że do obozu pracować nie pójdą. Godne potępienia okazało się postępowanie siostry Kuleszy i pielęgniarza. Trzecia siostra będąca do dyspozycji Janina Pilawska przystąpiła bez zastrzeżeń do pracy, choć jest studentką medycyny, a dopiero na drugim miejscu siostrą PCK. Jedyny pielęgniarz punktu repetriacyjnego nie zjawił się w ogóle, a po rozmowie z lekarzem oświadczył, że w baraku pracować nie będzie i poszedł się upić.
Będąc w obozie, 6 maja dowiedziałem się o brakach żywności. Milicjanci skarżyli się na zimno, gdyż stoją dzień i noc bez płaszczy (obecnie w deszczu). Na terenie obozu, a zwłaszcza w piwnicach i przed domami, panuje brud i niechlujstwo. Między domami stoi ok. 40 krów. Wszędzie kupy gnoju. Postanowiłem krowy usunąć z obozu i po zbadaniu przez lekarza wet. zgromadzić w jednym miejscu. Kazałem zebrać i spalić wszelki brud.
Na terenie obozu brak wody. Jak mi doniesiono, biorą wodę do picia i kąpieli z otwartego basenu, do którego Niemcy wpuścili jesienią ub. roku wodę dla celów pożarniczych. Podobno nawet w basenie tym niektórzy piorą swoją bieliznę.
Wezwałem na nadzwyczajne zebranie: starostę, kierownika PUR-u, prezydenta miasta, kierownika aprowizacji, komendanta milicji i komendanta straży pożarnej. Niektórzy nie przyszli. Tymczasem na rampie czeka na rozładunek kolejnych sto rodzin. Mamy zgłoszenia o tyfusie w obozie pracy przymusowej dla Polaków. Udałem się tam ze starostą. Dowiedziałem się bowiem o opłakanym stanie tego obozu, o głodzeniu ludzi i bardzo licznych zachorowaniach.
7 maja przybył do mego biura komendant wojenny miasta w towarzystwie dwóch lekarzy wojskowych i jednego wysłannika oficera sztabowego marszałka Żukowa. Epidemia tyfusu bardzo niepokoi rosyjskie władze wojskowe. Twierdzą, że zbadano prace dokonane przez władze samorządowe polskie i stwierdzono, że nie zrobiono nic, a żaden termin nie został dotrzymany. Wytłumaczyłem im nasze beznadziejne położenie i poprosiłem o przedłużenie terminu o 3 godziny. Dano zgodę. Natychmiast udałem się z ob. starostą do powiatu w poszukiwaniu personelu Czerwonego Krzyża, gdyż postawiony do naszej dyspozycji przez PUR zupełnie zawiódł. Odnalazłem trzy siostry, które zabrałem do obozu. Kilkakrotnie udaliśmy się z ob. starostą do powiatowego komendanta milicji w najbardziej palącej sprawie transportu i aby mu przypomnieć i prosić o dotrzymanie słowa w sprawie skierowania co najmniej sześciu milicjantów do godz. 17. Niestety, nie zastaliśmy ani komendanta milicji, ani jego zastępcy. O godz. 22, czyli już 5 godzin po wyznaczonym nam przez władze radzieckie terminie, milicji w obozie nie zastałem. Dzięki osobistej interwencji prezydenta miasta przyrzeczono nam jak najrychlejsze dostarczenie stu bochenków chleba i mięsa dla pozbawionych wszelkiej żywności mieszkańców obozu. Powiatowa Komenda MO przyrzekła mi chleb ten przewieźć do obozu, ponieważ tylko oni mają konie. O godz. 20.15 udałem się osobiście do piekarni, żeby sprawdzić czy chleb i mięso zostały przywiezione. Niestety i tym razem milicja nie dotrzymała słowa. W mej bezradności pomógł mi przypadkowo stojący przed gmachem nieznany człowiek, którym okazał się być ob. Burakowski z Wydziału Bezpieczeństwa. On to o godz. 21, by ratować mnie w mej niemocy, poszedł po kilku ludzi i wóz, aby prowiant zawieźć do obozu. Muszę też podkreślić, że starosta dr Piechaczek przez cały dzień bez jedzenia i mimo nawału pracy uganiał się za pomocą dla repatriantów”.
Późniejsze dochodzenia wykazały, że w Zborowie (woj. tarnopolskie) załadowano 540 ludzi do wagonów mimo faktu, że tam zanotowano 12 przypadków duru plamistego. Wszyscy byli zawszeni. Transport ten odbył część drogi w transporcie wojskowym.
W Opolu rozmieszczono ludzi w barakach po 4 i 6 rodzin wraz z dobytkiem w jednej izbie. Dla części zabrakło miejsca pod dachem. Koczowali więc pod gołym niebem. Repatriantami, a raczej ekspatriantami miał opiekować się Państwowy Urząd Repatriacyjny.
Przewidując, że kwarantanna nie zda egzaminu, a zaraza może się rozprzestrzenić, władze radzieckie przekazały Polakom 12 maja swój szpital zakaźny, w którym zostało 79 chorych z obozu epidemicznego. Trzy dni później „na rozporządzenie władz sowieckich” placówkę objęła przybyła ze Lwowa z trzema tonami bagażu dr Wanda Markiewicz.
Stwierdziła w pierwszym raporcie: „Zarząd szpitala wojskowego zabrał pościel. Radziecka służba medyczna przekazując szpital i 79 chorych zapewniła im wodę i żywność na 3 dni tj. do 15 maja”. Był to jak na tamte warunki gest wspaniałomyślny, ale pani doktor była niezadowolona. Od 16 maja należało prowadzić szpital zakaźny samodzielnie. Trzeba było uruchomić kuchnię, postarać się o żywność, wodę i personel. A tu ani żywności, ani kucharki, ani posługaczek. W spiżami stało cielę, w piwnicach pełno kału, w pobliżu nie było studni.
Dr Markiewicz uraczyła lekarza powiatowego następującym zamówieniem: „Natychmiast dostarczyć żywność, naprawić rurociągi albo niech straż pożarna wozi wodę, dostarczyć mydła i proszku, lekarstwa, komplet strzykawek i 5 tuzinów igieł, 2 sterylizatory, 2 irygatory, 120 poduszek, 300 prześcieradeł. 300 koszul, 120 koców, 120 ręczników, 50 ścierek”. Od razu można było przewidzieć, że między doktorem Świtałą a panią doktor Markiewicz dobrych stosunków nie będzie.
(c.d.n.)

(4)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Instytut Weterynarii podarował 16 płaszczy lekarskich, 34 prześcieradła i jeden koc. W szpitalu nie było bielizny ani dla chorych, ani dla personelu, nie było lizolu do odkażania, proszku ani mydła.
Wnet dr Świtała poróżnił się z dr Markiewiczową, która „chodzi na skargi do PPR i NKWD”. Niewątpliwie też on przyczynił się do tego, że ją w niesławie z Opola wyrzucono. Stało się to w październiku 1945 roku. O metodach, jakie wtedy stosowano, świadczy sposób, w jaki światek lekarski pozbył się niewygodnej koleżanki: kazano jej opuścić mieszkanie w ciągu 48 godzin i wynieść się z Opola.
Kwarantanna zborowskiego transportu zakończyła się 12 czerwca. Drugiej już nie udało się zorganizować, ponieważ mimo ciągłych protestów opolskich władz administracyjnych transporty nadchodziły i utykały na stacji kolejowej. Tu bowiem kończył się normalny tor, a zaczynał szeroki dla potrzeb wojsk radzieckich.
10 lipca około 20 000 ludzi koczowało na rampach i w okolicy dworca w tak opłakanych warunkach, jak pierwszy transport ze Zborowa. Głód, brud, ciasnota, brak wody i opieki spowodowały nowy wybuch tyfusu plamistego. Tymczasem „wszystkie radzieckie szpitale zostały zwinięte i odeszły wraz z komorami dezynfekcyjnymi”. Opolska służba zdrowia była „skazana wyłącznie na siebie”.
Z Katowic przysłano drewniane komory dezynsekcyjne, które natychmiast uruchomiono. „Na wolnym placu kazałem wykopać zamaskowane na wzór wojskowy latryny. Kazałem rozstawić kotły dla dostarczenia ludziom przegotowanej wody w postaci kawy” — meldował dr Świtała, Dużo więcej zarobić nie mógł. Ambulatorium, izolator w baraku i latryny dla 20 000 ludzi…
Tymczasem epidemia duru plamistego rozprzestrzeniła się na miasto i powiat. Chorzy z miasta i wsi trafiali do szpitala po 10—15 dniach od zachorowania. Zdarzało się, że i po trzech tygodniach, w stanie agonalnym. Jak to było możliwe?
Otóż tylko repatrianci mieli prawo do bezpłatnego leczenia. Wszyscy inni musieli zapłacić 25 złotych za dobę i za dwa tygodnie z góry. Kto miał wtedy 300 złotych? Biurokratyczny, nieludzki wymóg sprawił, że wielu chorych w ogóle do szpitala nie trafiło. Życie ludzkie zdawało się nie mieć żadnej wartości. Sytuacja w Opolu i okolicy była tak dramatyczna, że 26 czerwca przybyła komisja z Warszawy w składzie: dr Zasztowt, dr Pogorzelski, dr Sztachelski. Ogólna ocena pracy służb medycznych w Opolu wypadła pozytywnie…
8 sierpnia dr Świtała zanotował: „W ostatnim czasie miasto było ponownie dłuższy czas bez wody. Ludzie pobierali ją z nielicznych studni opróżniając je do dna, a nad innymi się myją. Brudna woda ścieka z powrotem do studni. W jednym z domów wybuchł tyfus, w związku z czym kazałem urzędowo studnię zamknąć. Ludzie jednak napisy pozrywali i czerpali wodę dalej mówiąc: prędzej pozdychamy”.
Ubezpieczalnia Społeczna rozpoczęła swą działalność z początkiem roku 1946. Pod presją rozszerzającej się zarazy Nadzwyczajna Komisja do Walki z Epidemiami w Warszawie zdecydowała się wreszcie w sierpniu 1945 roku na zarządzenie bezwzględnej hospitalizacji chorych na choroby zakaźne. Dla wielu było już za późno. W Opolu sytuacja była dlatego tak groźna, że prócz ogniska tyfusu wśród przesiedleńców ze Wschodu istniały jeszcze inne. Opole latem 1945 roku było miastem obozów. Istniały: obóz pracy przymusowej dla Polaków, do którego trafiały różne podejrzane elementy, ale jak się później okazało — także ludzie Bogu ducha winni, którzy narazili się milicji, obóz dla Niemców przeznaczonych do wysiedlenia, obóz repatriantów (tak nazywano olbrzymie koczowisko) i obóz nazywany potocznie „ruskim”, gdzie gromadzono Ukraińców wywiezionych na roboty do Niemiec przed repatriacją do Związku Radzieckiego.
Milicyjny obóz przy ul. Kropidły opisał pod koniec roku w liście do wicewojewody Jerzego Ziętka Wincenty Białek: „Zostałem wezwany do mego szwagra Józefa Noconia znajdującego się w szpitalu św. Wojciecha w Opolu, który znalazł się tam na skutek ciężkich przejść w czasie aresztowania przez MO i UB. Szwagier mój na skutek złego traktowania w obozie zmarł. Ponieważ stwierdziłem, że znajduje się tam wielu Polaków w podobnie okrutny sposób traktowanych, poczuwam się do obowiązku zawiadomienia, o tym Wicewojewody nie z chęci skarżenia się na władze, lecz z chęci ulżenia doli moich braci i służenia sprawiedliwości. W obozie władze wykonawcze obchodzą się w nieludzki sposób z internowanymi Polakami. Brak najmniejszej ilości pożywienia, każą spać na gołej podłodze, a w nocy w czasie snu i rano polewają zimną wodą. Internowani są bici w straszliwy sposób. Brak najprymitywniejszych warunków higieny powoduje, że ludzie są w okropny sposób zawszeni. Proszę o zbadanie sprawy, by ludzie przestali niepotrzebnie ginąć”.
Obóz ten został założony dla szabrowników i innego elementu przestępczego. Już w czerwcu dr Świtała zaniepokoił się „stanem sanitarnym”. Opolska katownia zasłynęła niebawem na cały kraj.
W obozie „ruskim” zaczęły chorować dzieci. Szkarlatyna, dyfteryt, zakaźne zapalenie opon mózgowych szły w parze z tyfusem i czerwonką. Wszyscy chorzy trafiali do polskiego szpitala zakaźnego. Tylko chorych Niemców pani doktor Markiewicz leczyć nie chciała, każąc odsyłać ich do radzieckiego szpitala wojskowego.
Już 13 milicjantów pełniło ciągłą służbę „na rampach”. Wywoływało to „agresję i gwałtowne protesty” przesiedleńców, którzy „uciekają i osiedlają się samowolnie w mieście”. Po tym, co już wiemy, trudno się ludziom dziwić. 17 lipca prezydent miasta dr Tkocz zwracał się do Urzędu Wojewódzkiego z kolejną prośbą o pomoc: „Opole znajduje się od chwili włączenia do terenów suwerennie polskich w niezwykle ciężkich warunkach sanitarnych. Zniszczenia wojenne, niemożność usuwania gruzów, odpadów gnilnych i śmieci grożą miastu wciąż nowymi epidemiami. Ponad tysiąc zgłoszeń chorób zakaźnych zmusza nas do wyrażenia prośby o pomoc”.
Prezydent powołał społeczną milicję miejską. Z jej raportów dowiadujemy się dalszych przerażających szczegółów o życiu w Opolu.
Pierwszymi członkami tej milicji byli: Wawrzyn Kolasiński, Edward Walczak, Edmund Kopacki, Czesław i Józef Smolczykowie, Antoni Bedor i Mieczysław Ligocki. Do pomocy przydzielono im dwóch grabarzy: Piotra Golę i Augustyna Króla.
(c.d.n.)

(5)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Sześć zwłok pochowano, z tego czterech żołnierzy niemieckich znalezionych koło mostu kolejowego nad Odrą, 2 trupy nad kanałem”. Ponieważ nie wszyscy mieli dowody tożsamości, pisano: „Trup nieznany”. W okresie od 3 do 9 czerwca „zgłoszono 11 wypadków śmierci. Zwłoki pochowano w Zakrzowie”. Trzech kolejnych żołnierzy niemieckich znaleziono na Placu Teatralnym „w pełnym rozkładzie”. Potem przy ul. Poznańskiej trzy trupy „nie wiadomo, kto”. Dwa trupy wyłowiono z kanału. Potem pochowano „16 zwłok w tym 5 repatriantów”. Potem „18 zwłok”. Między 24 a 30 czerwca „18 ludzi zmarło. z tego 11 w domach prywatnych”. Byli to przeważnie starzy, samotni ludzie którzy umierali z głodu. Liczba zmarłych (nie licząc ofiar tyfusu w szpitalu) w pierwszym tygodniu lipca wynosiła 22. W wielu przypadkach było jasne, że człowiek nie zginął własną śmiercią, co dotyczyło przede wszystkim dość licznych topielców i topielczyń wyławianych z Odry ale nie wszczynano dochodzeń. To były „zwłoki niczyje”. Z biegiem czasu wprowadzono do raportów rubrykę: „Ludność uboga”. Byli to zmarli z głodu i wyniszczenia, których nie miał kto, a przeważnie za co pochować. „24 zwłoki, w tym prywatnych niezamożnych 14” zanotowano 1 września. „2 nieznane kobiety wyłowiono z Odry”. 13 października: „69 zwłok, z głodu pomarło 33”. Tydzień później: „32 zwłoki, zmarłych z głodu 22”. Nadchodziła zima. Ludzie zaczęli ginąć także z chłodu.
Już niektórzy lekarze zwracali się do magistratu z prośbami o odsyłanie zgłaszających się kolegów po fachu, ponieważ groziło to „konkurencją w praktyce prywatnej”. Tymczasem latem 1945 roku baza lecznicza w Opolu wyglądała następująco: przy ul. Ozimskiej — Reymonta był szpital św. Wojciecha. Pracowały tam z początku niemieckie zakonnice będące właścicielkami obiektu. Pani dr Markiewicz jednak z nimi pracować nie chciała, ponieważ „to Niemki i mówią po niemiecku”. Szpital ten był „dobrze wyposażony, ale rury i kaloryfery popękane” tak samo jak instalacja wodociągowa. Jeśli szpital ten był dobrze wyposażony to dlatego, że przecież „upatrzył” go sobie dr Świtała, który w końcu został jego dyrektorem. Szpital zakaźny natomiast mieścił się w prowizorycznie przystosowanym gmachu poniemieckiej Izby Rzemieślniczej, do którego zaczęła rościć pretensje polska Izba Rzemieślnicza. Oprócz tego przejęto „w nieuszkodzonym stanie” przychodnię przeciwgruźliczą mieszczącą się w budynku Kuratorium Kościelnego przy pl. Armii Czerwonej.
Za niemieckich czasów szpitale były własnością kościelną, dotowaną przez miasto i państwo. Powstała więc kwestia, czyją własnością ma być szpital św. Wojciecha? Ostatecznie zadecydowano, że będzie to Szpital Miejski.
Jesienią 1945 roku sporządzono ankietę sanitarną miasta. „Ośrodek zdrowia nie istnieje. Woda w wodociągach bakt. coli 1/199, 1/200. Studni zdatnych do użytku 30. Miasto jest całkowicie skanalizowane. Śmieci wywozi się do dołu i zakopuje. W mieście jest 12 zakładów fryzjerskich. Łaźnia nieczynna. Na remont potrzeba 20.000 złotych, których Zarząd Miejski nie ma. Nie ma odwszalni. Przy miejskim szpitalu zakaźnym znajduje się komora dezynfekcyjna na ciepłe powietrze. W Opolu są 2 hotele, dom noclegowy PCK z braku funduszów zamknięty, 1 ochronka dla dzieci 2 przytułki dla starców, nieczynna pływalnia, 3 cmentarze, 4 kostnice, 24 piekarnie, 2 składnice hurtowe i 2 wytwórnie cukrów. Nie ma laboratorium do badania żywności”.
Ledwo jako tako poradzono sobie z epidemią tyfusu, kiedy „zaczęło przybywać chorych na kiłę, rzeżączkę i inne choroby weneryczne”. Z więzienia dostarczono do szpitala dwóch 18-letnich chłopców z kiłą II stopnia. Wśród wenerycznie chorych kobiet znalazła się 55-letnia zakonnica z jednego z podopolskich szpitali. Wiek zarażonych kobiet wahał się od 12 do 35 lat. Wszystkie bez wyjątku twierdziły, że zostały zgwałcone przez żołnierzy radzieckich.
Od lata też walczono z błyskawicznie rozprzestrzeniającą się epidemią świerzbu. Był to skutek wielomiesięcznego braku mydła i proszków do prania. Z terenu nadchodziły alarmujące wieści, że „chorzy nie są w stanie płacić cen rynkowych za leki czy maście”. Leki tymczasem zamiast w aptekach, znajdowały się na wolnym rynku. Woj. Wydział Zdrowia poinformował lekarzy 9 września, że „ostatnio stwierdzono ogromnie rozszerzający się handel lekami systemem domokrążnym i na wolnym handlu”. Ciekawe, skąd się tam wzięły?
Na koniec roku 1945 pracowało w Opolu 17 lekarzy, w powiecie 12. Lekarzy „bez specjalności” było razem 20, oprócz tego 1 chirurg w Krapkowicach, 2 ginekologów, internista, wenerolog, laryngolog i bakteriolog. Największe zapotrzebowanie było na wenerologów. Bez zacietrzewienia pozwalano praktykować prywatnie niemieckim lekarzom mieszkającym w terenie. Niektórzy złożyli wnioski o przyznanie im narodowości polskiej.
W Opolu czynne były 2 szpitale ze 185 łóżkami. 135 łóżek było ponadto w małych szpitalikach rozsianych po całym powiecie. Uruchomiono też ośrodek zdrowia z poradnią dla ubogich, przeciwweneryczną, przeciwjaglicową, gdyż ludzie ze wschodu przywlekli tę chorobę. Czynne było ambulatorium dentystyczne i laboratorium. W Ozimku i Dąbrówce przystępowano do organizacji ośrodków zdrowia. W planie było dalszych osiem w całym powiecie. Do organizowania wiejskich placówek zdrowia włączała się Samopomoc Chłopska.
Dokonano więc w krótkim i bardzo ciężkim okresie bardzo wiele. Tak wiele, że z podziwem myślimy o nielicznej przecież grupie ludzi, która zorganizowała opolską służbę zdrowia od podstaw. Nie dano im za to odznaczeń ni orderów, a kroniki także raczej milczą o fakcie, że gdyby nie polscy lekarze, pielęgniarki, akuszerki, salowe pracujące miesiącami bez wynagrodzenia, sytuacja w Opolu byłaby anno 1945 beznadziejna.
Wśród palących potrzeb wymieniano stworzenie dużego szpitala powszechnego w Opolu, utworzenie ośrodków zdrowia we wszystkich gminach, zaopatrzenie powiatu w przeciwkiłowe i przeciwrzeżączkowe leki oraz w maść przeciwko świerzbowi. Postulowano ustawienie we wszystkich gminach odwszalni. Wreszcie też uruchomiono łaźnię miejską.
Na koniec 1945 roku lekarzem powiatowym był już dr Z. I. Rossowski. Dr Świtała został dyrektorem szpitala św. Wojciecha, gdzie również pracowali: dr Mossor, dr Hołejko, dr Bronisława Liguda i dr Regina Kauicz.
W grudniu przebadano dzieci szkolne w całym województwie śląsko-dąbrowskim i stwierdzono, że „6000 dzieci repatriantów osiedlonych na Śląsku, 60—80 proc, w wieku od 10 do 12 lat jest zagrożonych gruźlicą lub wybitnie do niej usposobionych”.
(CDN)

(6)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Dr Jan Zieliński, który przejął szpital zakaźny po dr Wandzie Markiewicz, kazał sporządzić spis rzeczy. Energiczna Iwowianka zdobyła w ciągu paru miesięcy swej pracy: 93 koce, 171 prześcieradeł, 30 poszewek, 21 poduszek, 11 par kaleson, 29 koszul, 97 płaszczy lekarskich, 74 ręczniki, 11 ścierek do naczyń i 8 kompresorów.
Półroczny preliminarz budżetowy miasta Opola wynosił 3500 złotych. Później otrzymano dotację w wysokości 800 000 złotych. Na utrzymanie szpitali pieniędzy początkowo w ogóle nie było. To też niech nas nie zdziwi informacja, że „starostwo dało jarzyny, płatki owsiane i mleko w ilości 1/3 normy potrzebnej do wyżywienia chorych”. Albo: „Na cały szpital dostaliśmy kilo cukru, kilo tłuszczu, chleba 14 kg. O kartofle, sól, medykamenty musimy starać się sami”. I starali się jak mogli, by w opolskich szpitalach nikt z głodu nie umarł.
Rozdział 2
Że ludzie głodowali, dowodzą akta wydziału aprowizacji magistratu i starostwa. W czerwcu wprowadzono kartki żywnościowe. Były one od początku do końca jak czek bez pokrycia. Wiele się na to złożyło.
„Codziennie w biurach aprowizacji dochodzi do awantur. Ludzie mdleją z głodu i wycieńczenia.
Z Katowic przysłano do Opola 3 tony suszonych śliwek, 800 kg grochu, 440 kg drożdży i 350 kg mleka w proszku oraz 42 kg skóry podeszwowej i 180 kg gumy na podeszwy. Zamiast 11,5 t mięsa należnego ludziom na kartki, przysłano w sierpniu 805 kg. Mydła chcieli opolanie 4,5 tony, a nie otrzymali nic. W lipcu na zapotrzebowanie mąki żytniej otrzymali zaledwie 9 ton. Przydział masła wyniósł 20 kg na całe miasto, dla niemowląt wyznaczono 100 Litrów mleka, a dostarczano o połowę mniej. „Na zapotrzebowanie mąki chlebowej na lipiec i sierpień 400 ton wydano zaledwie 27 ton chleba, w dodatku w 80 proc, z mąki wypożyczonej u prywatnych piekarzy. Więcej pożyczać nie chcą”.
Czy musiało tak być? Nie. Ale to nie zależało od administracji i będzie jeszcze na ten temat mowa.
31 grudnia 1945 roku w Opolu mieszkało blisko 31 tysięcy ludzi. W tym „23 254 Polaków, 136 zweryfikowanych, Niemców 3 668, Ślązaków, którzy nie złożyli wniosków o weryfikację 2 971”. Widzimy, że miejscowa ludność już była w znacznej mniejszości. W Opolu osiedlono 12 674 repatriantów i 2 191 osadników.
Nadchodziła bardzo surowa zima.
Późną jesienią na plan wkroczyły związki zawodowe. Załogi domagały się opału na zimę, żywności i zaległych wypłat. Domagano się też „należytej” opieki lekarskiej. Cierpliwość ludzi była na wyczerpaniu. Winą za głód, chłód, choroby i wszelkie niewygody obarczano administrację.
„Rada Powiatowa Zw. Zawodowych stoi na stanowisku interesów klasy robotniczej, która w okresie wojny została szczególnie wyniszczona. Obecne ciężkie warunki nakazują zwrócić uwagę na zachowanie zdrowia pracownika jako kapitalnej dźwigni kraju. Wyjeżdżając na ziemie zachodnie zastają tu warunki znacznie trudniejsze, aniżeli w Polsce centralnej. A nadto trudne warunki higieniczne. Ludzie są narażeni na niezliczone infekcje. Dla podniesienia warunków zdrowotnych miast i osiedli, Rada wzywa powołane do tego władze, aby niezwłocznie przystąpiły do oczyszczania miast przez usunięcie śmieci na najbliższe place i dokonania tam ich spalenia oraz do odszczurzania miasta. Szczury bowiem są nie tylko roznosicielami zarazy, ale nadto są szkodnikami niszczącymi z trudem zdobyte przez pracowników zapasy zimowe. Powszechnie podnoszone jest, że transport źle działa i nie służy światu pracy.
Nie ma opału choć miasto liczy już ponad 25 000 Polaków, którzy zjechali tu ze wschodu i Polski centralnej, a podobny stan jest w całym powiecie. Jadąc koleją widać pełno pustych wagonów na bocznych torach dużych stacji. Doczepienie wagonów z węglem do pociągów osobowych umożliwi dowiezienie węgla w dostatecznej ilości. Zarówno sami pracownicy w zakładach pracy jak i ich rodziny w mieszkaniach, a dzieci pracownicze w szkołach przy nadejściu mrozów będą marzły i będą narażone na choroby. Wzywamy was do zaopatrzenia powiatu w węgiel!”. Podpisali Wł. Płatek sekretarz i St. Szwedowski przewodniczący.
Związki Zawodowe domagały się również paczek UNRRA dla załóg i rodzin pracowniczych. Ludzie wracający z odwiedzin w „centralnej Polsce” opowiadali, że tam dary są rozdzielane. W Opolu natomiast tylko o nich słychać.
Na wszystkie te gorzkie i uzasadnione pretensje wiceprezydent mgr Meyza odpowiedział: „Opole otrzymało zaledwie 3 przesyłki darów UNRRA, które rozdzielono między podopiecznych wydziału opieki społecznej”. Paczki otrzymali również pracownicy samorządu miejskiego. „Mieszkańcy pragnący korzystać z darów powinni zgłaszać się w wydziale opieki społecznej przy ul. 3 Maja nr 7”.
Dalszy ciąg jest jakby żywcem wyjęty z utworu satyrycznego tamtych lat: „Usuwanie śmieci z podwórzy należy do Tymczasowego Zarządu Państwowego jako właściciela nieruchomości. Miasto zaś czyści ulice. W sprawie szczurów napisano już do Urzędu Wojewódzkiego, a co się tyczy węgla na zimę, to w najbliższych dniach zostaną uruchomione dwa specjalne pociągi, które w drodze okrężnej mają zaopatrywać poszczególne miasta w węgiel. Wszelkie pretensje w sprawie transportu należy kierować do PKP”. Zapotrzebowanie bowiem złożono. Czy jednak węgiel będzie — nie wiadomo. Pismo nosi datę 6 grudnia 1945 roku. Wtedy administracja doszła już do takiej perfekcji, że „goniec niósł list z magistratu do starostwa 7 dni”. Poczta wiozła listy do Katowic 3 tygodnie.
Rzeczywiście w czasie mrozów część dzieci do szkoły nie poszła, bo nie miała w czym. Na utrzymaniu opieki społecznej było tysiąc rodzin mieszkających w samym Opolu. Co szósty mieszkaniec miasta nie miał pieniędzy na wykupienie przydziału kartkowego. Tylko na chleb „ubodzy” dostawali z opieki społecznej 100 złotych miesięcznie, członkowie rodzin — 50. Ale to symboliczne nawet zaopatrzenie kosztowało miasto pół miliona złotych miesięcznie. Miasto nie dysponowało własnymi dochodami.
Ten bezmiar nędzy jaskrawo kontrastował z bogactwem części nowych mieszkańców Opola, którzy handlowali i prowadzili niekoniecznie uczciwe interesy. Robotnik, inteligent, nawet wielu chłopów cierpiało wielki niedostatek, kiedy spekulanci i szabrownicy hucznie się bawili.
Biednych ludzi drażnił wolny handel, którego magistrat nie ograniczał, ponieważ od każdego stanowiska na targu pobierano 10 zł dziennie. Na koniec roku zatrudniono już czterech poborców, którzy wpłacali do kasy miejskiej blisko 90 000 zł tygodniowo.
(cdn)

(7)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Nie wystarczało tych pieniędzy na pokrycie wszystkich potrzeb. Kierownik wydziału opieki społecznej Ernest Zmarzły zaproponował podniesienie opłaty targowej do 150 zł dziennie. Wyśmiano go. Tymczasem jemu pieniądze były potrzebne najbardziej. Bo jego wydział płacił praktycznie za wszystko począwszy od leczenia ubogich po chleb dla nich, odzież i opał, a nawet za skrobanki zgwałconych kobiet, które początkowo odsyłano na zabiegi do szpitala Spółki Brackiej w Zabrzu.
Zmarzły, którego nazwisko znajdujemy już na liście członków Komitetu Obywatelskiego Polaków Śląska Opolskiego założonego w Krakowie (figurują na tej liście także dr Maksymilian Kośny i dr Szymon Koszyk) z całą pewnością biurokratą nie był. Ale kiedy ojcowie miasta mu zarzucili, że wydaje za dużo pieniędzy, odpowiedział, że od jutra zacznie kierować swych petentów do magistratu. Skończyło się na tym, że zdjęto go ze stanowiska. Jego następcą został Hudała. Ten jako rasowy urzędnik natychmiast sporządził raport o stajni Augiasza, jaką jego zdaniem był przejęty po Zmarzłym wydział. Zmarzły nie tylko „nie pozakładał teczek indywidualnie wspieranych”, bo w ogóle żadnych teczek nie zakładał, ludzi wysyłał do szpitala „bez kopii”, a dzieci do domu dziecka prowadził sam „bez dokumentów”. Nie żądał od nikogo kwestionariusza. Recepty „nawet za 500 złotych” podpisywał nie żądając ankiety ni podania. Panu Hudale „cały październik nie wystarczył na założenie akt indywidualnych”, ale zaraz przystąpił do „dochodzenia w sprawie zwrotu kosztów”. Dwóch pracowników „przez cały miesiąc zakładało teczki i jeszcze nie zdążyli”.
Żalił się: „Ja muszę referować osobiście, dlatego brak mi czasu na zajęcie się wewnętrznymi sprawami przytułków, sierocińców, kuchni ludowych, organizacji opieki nad młodzieżą, referatu repatriacji i osadnictwa”. Żądał, by miasto podzielić na obwody i mianować naczelników obwodowych. Bez ich opinii bowiem nie był w stanie „roztoczyć opieki nad zaniedbaną młodzieżą, a co najważniejsze, przedłożyć komisji do podziału darów UNRRA relacji”. Wniosków o dary, uzbierało się już ponad 500. Część skierował „do wydziału administracyjnego, żeby tam w wolnych chwilach badano stosunki gospodarcze wnioskodawców”. Prosił o przydzielenie młodej siły biurowej dla jego odciążenia i informował, że doszedł do wniosku, iż w przytułkach starczy 10 złotych dziennie na wyżywienie”. Zmarzły dawał staruszkom po 15 złotych.
Nie tylko opieka społeczna próbowała ludziom pomóc. W listopadzie „po przerwie z braku ziemniaków” otwarto ponownie kuchnię Caritasu, która wydawała jednak już tylko sto darmowych obiadów dziennie. Ziemniaki stanowiły „dar okolicznej ludności”. Pieniądze na zakup „przypraw i innych artykułów spożywczych” ofiarował Administrator Śląska Opolskiego, ks. dr Kominek, który dał również „kilka tysięcy na przyspieszenie otwarcia kuchni”. Caritas wyprzedził Polski Czerwony Krzyż, który po wielkich trudnościach zdobył się na 30 obiadów dziennie. „Bo większość pieniędzy idzie na personel”.
W grudniu zorganizowano Pogotowie Opiekuńcze przy MO dla dzieci „wałęsających się”. Domy starców były przepełnione.
90 proc, petentów opieki społecznej i organizacji charytatywnych stanowili zimą 1945/46 roku przesiedleńcy ze wschodu. „Wśród nich 30 proc. żyje w skrajnej nędzy” przyznać musiał nawet pan Hudała. „Dostali wyszabrowane mieszkania. Nie mają łóżek, materaców i pościeli”. Od 2 do 9 grudnia trwał w opolskich kościołach Tydzień Miłosierdzia. Przeprowadzono zbiórki na biednych. Księża nawoływali z ambon do okazywania współczucia, do pomocy biednym i nie wołali daremnie, ale nędza była tak wielka, że w ten sposób nie można było nikomu istotnie pomóc. Repatrianci byli tu niechciani przez przybyszów z „Centralnej Polski”, którzy zaczęli — wraz z ludźmi z Zagłębia Dąbrowskiego — nadawać ton. Ludzie ze wschodu nie mieli już sił do walki.
Nadchodziło pierwsze powojenne Boże Narodzenie. Na kartki nie było „nawet 10 proc. żywności”. W domu dziecka przebywało 51 dzieci. Dowieziono tam wreszcie koks na opał, ale zapomniano o węglu potrzebnym do gotowania. W wielu mieszkaniach było zimno. Nic tedy dziwnego, że zbierano co się dało, by ratować się od mrozu. „Repatrianci nie mają szyb i prądu”. Dlaczego tylko oni? Ludzie osłabieni, niedożywieni i psychicznie załamani zaczęli chorować. Próbowano porozmieszczać ich w szpitalach. Tam jednak z braku opału oraz na skutek ciągle trwających przetargów między Izbą Rzemieślniczą a władzami miasta, także na skutek rażącego niedbalstwa dyrekcji szpitala zakaźnego, chorzy leżeli w nie ogrzewanych salach pod cienkimi kocami. Wyżywienie, jak już wiemy, wynosiło „1/3 normy”.
W tej tragicznej sytuacji kierownik Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, Władysław Majewski nie widział innego wyjścia jak zwrócić się do Prokuratora Sądu Okręgowego: „Szpital założony został w maju br. przy pomocy funduszu Nadzwyczajnego Komisariatu do Walki z Epidemiami, jako prowizoryczny podczas szerzącej się epidemii w powiecie. Znajduje się w budynku byłej niemieckiej Izby Rzemieślniczej. Później magistrat przejął ten szpital jako miejski. Na wydatki szpitala wyasygnowano dotąd zaledwie 12.000 złotych. Do budynku rości sobie pretensje Izba Rzemieślnicza, która powinna doprowadzić do stanu używalności instalację grzewczą, gdyż budynek ten zostanie jej z czasem przekazany. Nie uczyniono niczego, a prezydent miasta oświadczył, że ze względu na oszczędności należy szpital zlikwidować, zdrowiem niech się zajmie szpital św. Wojciecha.
Zbrodnią jest zostawić szpital bez opału i remontu. Proszę o wszczęcie dochodzeń w tej anormalnej sprawie”. W szpitalu leżał m. in. „Józef Leszczuk ofiara banderowców postrzelony w nogę i grozi mu gangrena”.
W odpowiedzi Zarząd Miejski napisał, że: „W drodze wielokrotnych interwencji przyznana została miastu wprawdzie pewna ilość węgla, niemniej nie mamy gwarancji, czy dotrze on do Opola”.
Po wielkich awanturach i skardze wniesionej do prokuratora, ten znalazł winnego: odpowiedzialnością za makabryczne położenie chorych obciążono dyrektora szpitala dra Jana Zielińskiego. Ten poinformował prezydenta: „Zwróciłem się do kapitana Miejskiej Zawodowej Straży Pożarnej w sprawie wypompowania wody z piwnic szpitala, by móc przystąpić do remontu. Odmówił nam. Może przystąpić do pracy, jeśli dostarczymy mu benzyny. My benzyny nie mamy”.
I tak już zostało do wiosny, kiedy wreszcie transporty mogły wyruszyć z Opola dalej na zachód. (CDN)

(8)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Jednym z ostatnich jaki nadszedł, był transport kilkuset Żydów ze Związku Radzieckiego. Kiedy po wielotygodniowej podróży z Syberii zatrzymał się w Opolu, ze zgrozą ujrzano kilkuset ledwo żywych ludzi: w środku zimy załadowano ich na otwarte węglarki i wysłano w nieznane. Wszystkich trzeba było porozmieszczać w szpitalach i przytułkach. Dzieci umieszczono w domu dziecka.
Nie tylko od wschodu ludzka fala przelewała się przez Opole. Począwszy od maja zaczęli wracać ludzie wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec, więźniowie obozów koncentracyjnych, jeńcy wojenni i uchodźcy. Dla nich zorganizowano placówkę PCK przy ul. Żeromskiego 6, gdzie każdy mógł otrzymać — dopóki nie zabrakło pieniędzy — gorący posiłek i darmowy nocleg. Do końca maja zaopiekowano się tam blisko sześcioma tysiącami ludzi. Do szpitala przekazano 32 osoby.
Szefem opolskiego PUR-u był Władysław Majewski.
ROZDZIAŁ 3
12 czerwca zwołano konferencję w sprawie rozszerzającej się epidemii tyfusu, na której stwierdzono, że: „Opole jest zatarasowane transportami repatriantów”. Spalone w 60 proc. miasto nie było w stanie zapewnić napływającej masie ludzkiej ani wyżywienia, ani dachu nad głową. Ludzie koczowali więc w szałasach, pod namiotami, na terenie dworca wschodniego do wiosny 1946 roku.
Od samego początku — jak już wiemy z raportów dra Świtały — największym problemem była woda. Wprawdzie grupa operacyjna obejmująca zakłady użyteczności publicznej stwierdziła, że „miejskie wodociągi nie są zniszczone, tylko uszkodzone”, ale pobieżnie obliczone koszty remontu wodociągu w Zawadzie, naprawa uszkodzonej sieci wodociągowej w mieście wydawały się astronomiczne. Uszkodzona była oczyszczalnia ścieków, gdzie skradziono pasy transmisyjne. W łaźni miejskiej uszkodzono przewody i skradziono armaturę. Budynek gazowni był „całkowicie wypalony”, zaś elektrownia „nie wystarczająca dla miasta”. W pływalni miejskiej stwierdzono „brak pomp, silników i armatury”. Sześć szkół w mieście wymagało remontu. Na doprowadzenie tego do stanu używalności przedstawiono kosztorys na 5,5 mln zł. Remont cementowni i 21 zniszczonych firm budowlanych miał kosztować dodatkowo 24 mln zł.
Opole, które 1 stycznia 1944 roku liczyło 55.398, mieszkańców, miało ich na koniec sierpnia 1945 roku 20.844. Dla rosnącej wciąż liczby mieszkańców miasto miało zaledwie 3.770 ocalałych budynków, 350 lokali przemysłowo-handlowych i 150 budynków publicznych i użyteczności publicznej.
Jeszcze w kwietniu Zarząd Miejski powiadomił Urząd Wojewódzki, że „wskutek działań wojennych Opole znacznie ucierpiało. 50—60 proc. domów leży w gruzach. Elektrownia, gazownia i wodociągi są nieczynne. Przymusowa ewakuacja zarządzona przez Niemców spowodowała, że tylko nieznaczny procent ludności został na miejscu. Wracają całymi grupkami”. Jednocześnie informowano, że „na terenie miasta grasują różne grupy rabunkowe, które okradają domy. Są to przeważnie ludzie z województwa kieleckiego”. Dla szabrowników urządzono obóz pracy przymusowej dla Polaków, który zasłynął niebawem w całej Polsce. Trafiali tam bowiem nie tylko przyłapani na gorącym uczynku złodzieje mienia.
10 kwietnia komendant straży pożarnej Stanisław Zalewski sporządził następujący raport: „Przysłano nam 2 motopompy, w tym jedną zepsutą. Jeździmy od pożaru do pożaru. Nieraz gasimy jednocześnie dwa i trzy. Ludzie są wyczerpani, bo nie mają odpoczynku. Palą się od razu całe bloki. Nie ma możliwości ratowania, mając motopompę, a nie mając benzyny. O nią musimy wprost żebrać. Władze wojskowe pod tym względem zupełnie nie idą nam na rękę. Na Opole w tym okresie, jaki mamy teraz, potrzeba 1000 litrów benzyny i co najmniej 2 samochody pożarnicze, gdyż wózkiem ręcznym nic nie zrobimy. Zanim przyjedziemy do ognia, już całe budynki płoną. Palą się magazyny i gmachy kolosalnej wartości, ale w tych warunkach, jakie mamy, są minimalne szanse ratowania. Proszę usilnie o przysłanie nam 30 ludzi, 1000 litrów benzyny i choć ze dwa samochody pożarnicze z kompletnym wyposażeniem”.
Przeprowadzone dochodzenia wykazały, że „pożary wybuchają w piwnicach i rozprzestrzeniają się na całe budynki”. Kto podpalał?
W lipcu rozpoczęły się zatargi między magistratem, milicją i Państwowym Urzędem Repatriacyjnym. „Należy nadmienić, że często jesteśmy świadkami skarg ze strony miejscowej ludności skierowanych pod adresem Milicji Obywatelskiej. Bywa, że przywłaszczają sobie mienie ruchome, terroryzują ludzi i wykorzystując swą władzę naruszają literę prawa” — żalił się prezydent Tkocz w piśmie do wojewody Aleksandra Zawadzkiego. „Nie orientując się w tutejszych warunkach często krzywdzą Polaków doprowadzając ich do rozpaczy i zwątpienia w słuszność swych polskich ideałów narodowych, którym byli wierni w ciężkich latach niewoli”.
Jednocześnie stwierdził: „Pomoc udzielana repatriantom przez PUR jest niedostateczna”. Powołano więc Komitet Przesiedleńczy i Komitet Niesienia Pomocy Repatriantom z zachodu. Jednak PUR w istniejącej sytuacji nie potrafi nad nią zapanować”.
Żywiono lub dożywiano ponad pięć tysięcy ludzi dziennie. „Lokowanie repatriantów po kwarantannie w barakach napotyka na opór. Wolą bowiem koczować, rozbierając barak na ognisko. Niektóre rodziny osiedlają się samowolnie, bez rejestracji PUR”.
Wydział kwaterunkowy próbował kontrolować przydziały mieszkań. Niebawem okazało się, że będzie to co najmniej utrudnione. „Po zabraniu do lagru Niemki Miller zam. przy ul. Wrzosowej 2, PUR przydzielił ten dom na własność repatriantce Szczepan Stefanii i wydał jej dokument. Ale milicja ten dom całkowicie wyszabrowała i Szczepan nie jest zadowolona, gdyż dom zostawiony na Wschodzie przedstawiał wartość sześć razy większą. Takich wypadków mamy setki. PUR wprowadza repatriantów w błąd przydzielając im domy będące własnością Zarządu Miejskiego…”
(c.d.n.)

(9)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Latem i jesienią już nie tylko zajmowano samowolnie mieszkania, lecz zaczęto wyrzucać poprzednich lokatorów. „Normalny tok urzędowania hamuje milicja, która we własnym zakresie wyrzuca ludzi z mieszkań. Zajmuje je dla siebie albo przydziela znajomym” — raportował kierownik wydziału mieszkaniowego. „Zdarza się, że jedna osoba zajmuje mieszkanie 4-5-pokojowe. Co gorsza, wyrzucają ludzi jak stoją i tak wyrzucony został ostatnio Błażej Cichoń ul. Dwernickiego 7 parter i musiał wszystko zostawić. Z gospodarstwa przy ul. Krapkowickiej wyrzucono ob. Franciszkę Walecką. Także Jan Frach został wyrzucony z mieszkania oraz Janina Prasoń ul. Chorzowska 13”.
Dalej: „Na Kośnego 26 PUR przydzielił jednemu repatriantowi 4-pokojowe mieszkanie. W jednym pokoju trzyma drób i świnie. Wynika to stąd, że repatriantów-rolników z braku transportu osiedla się w mieście”. Albo: „Zarówno oficjalna jak i szabrownicza propaganda nawołująca do wyjazdów na Opolszczyznę głoszą, że ziemia ta obfituje we wszystko, czego tylko chłop czy robotnik zapragnie. Osadnictwo to kończy się zazwyczaj szabrem czyli wywożeniem majątku państwowe go na wschód, do innych województw”.
Nie tylko milicja wyrzucała ludzi z upatrzonych domów i mieszkań. Podobnie poczynało sobie także wojsko. 3 lipca 1945 roku Naczelny Dowódca Wojska Polskiego Marszałek Polski Michał Żymierski wydał Rozkaz nr 138: „Dotychczas zdarzają się wypadki, że dowódcy jednostek i formacji oraz szefowie instytucji wojskowych zajmują dla swoich potrzeb samowolnie, bez porozumienia z władzami miejscowymi budynki lub pomieszczenia w budynkach mieszkalnych i gospodarskich. (…) Zabraniam zajmowania jakichkolwiek budynków lub pomieszczeń w budynkach niewojskowych bez zgody miejscowych władz cywilnych. (…)”
W lipcu „różne urzędy niezależnie obok siebie działające, zakłócają prawidłową pracę wydziału kwaterunkowego. Zarząd Miejski przydziela mieszkanie, do którego zgłaszają się repatrianci skierowani przez PUR. W ten sposób podrywa się autorytet władzy”.
Najprościej było zdobyć mieszkanie z całym dobrodziejstwem inwentarza, wyrzucając dotychczasowego właściciela. Wystarczyło tylko nosić mundur. O takich praktykach czytamy w miesięcznym sprawozdaniu prezydenta Opola za sierpień 1945 roku: „Również nie licujące z godnością żołnierza polskiego są wypadki nadużyć, jakich dopuszczają się członkowie armii polskiej w stosunku do miejscowej ludności. Nie znając tutejszych warunków uważają, że tereny te jako kiedyś wchodzące w granice państwa niemieckiego skupiają jeden element niemiecki. Krzywdzą ludność polską, która z utęsknieniem setki lat wyglądała chwili wyzwolenia spod jarzma niemieckiego. Bezwzględne wysiedlenia bez prawa zabrania ze sobą najniezbędniejszych rzeczy. Dochodzi do tego, że miejscowi Polacy boją się Polaków z innych stron Polski, którzy tylko siebie uważają za Polaków, a tutejsi to Niemcy, nie zasługujący na jakiekolwiek względy. Ten stan rzeczy jest pożałowania godny i nie będzie miał dobrych skutków dla sprawy narodowościowej na Śląsku Opolskim. Nagminne są również kradzieże dokonywane przez żołnierzy armii polskiej na miejscowej ludności. Jeśli idzie o MO, czynnik powołany do przestrzegania przepisów prawa, nie znalazł niestety wśród miejscowych milicjantów odpowiedniego reprezentanta. Same organa MO dopuszczają się nadużyć na każdym kroku. Pod pretekstem czy to poszukiwania broni, czy też, że podejrzenie o kradzież, plądrują całe mieszkania prywatne. Ludzie terroryzowani bronią są radzi, że uszli z życiem. Należy dążyć do tego, by w Milicji Obywatelskiej byli ludzie o nieskalanym prawym charakterze”.
24 października wojewoda śląsko-dąbrowski Aleksander Zawadzki pisał: „Stwierdzone zostały ubolewania godne fakty, że w obozach wysiedlonych Niemców przeznaczonych do wyjazdu znajdują się Polacy władający biegle językiem polskim i otwarcie przyznający się do narodowości polskiej. Nieupoważnione do tego czynniki na własną rękę dokonują wysiedlania osób, które złożyły wnioski o weryfikację przed rozstrzygnięciem, a nawet osoby, którym starostwa dały zaświadczenia o przynależności do narodowości polskiej. PUR naglony nadchodzącymi transportami repatriantów ze wschodu nie czekając na rozstrzygnięcie wniosków osadza repatriantów i osadników w zagrodach zamieszkanych przez osoby mające warunki do weryfikacji — co stwarza stan niepewności i zaognienia. Cierpi na tym również akcja siewna, bo żaden z obu tymczasowych gospodarzy nie obsiewa pól skoro nie wie, komu zostaną ostatecznie przyznane. Komisje weryfikacyjne zwłaszcza gminne rozpatrują wnioski o wydanie zaświadczeń narodowości polskiej podchodząc w sposób niewłaściwy, bez zrozumienia istoty zagadnienia, nie przestrzegają udziału miejscowej ludności polskiej w komisjach weryfikacyjnych pod kątem widzenia egoistycznych celów i osobistych korzyści materialnych, usuwając tą drogą miejscową ludność polskiego pochodzenia z lepiej zagospodarowanych zagród czy mieszkań”.
Znaczy to, że na Górnym Śląsku nie tylko w Opolu i opolskim powiecie dochodziło do podobnych nadużyć.
Starosta Henryk Janus zwrócił się do Urzędu Wojewódzkiego z zapytaniem: „Czym są w stosunku do państwa polskiego członkowie NSDAP i innych organizacji niemieckich wraz z rodzinami? Dotychczas traktuje się ich jako Polaków z tej racji, że komisje weryfikacyjne składają się z tubylczej ludności i wydają im jak najlepsze opinie często sprzeczne z opinią Urzędu Bezpieczeństwa i MO oraz napływowych Polaków”.
W interesie przynajmniej części nowych władców Opola i powiatu opolskiego nie leżała szeroka weryfikacja mieszkańców, ponieważ „pogarsza to sprawę mieszkaniową, gdyż zweryfikowani mieszkańcy w żadnym wypadku nie chcą mieć lokatorów ani sublokatorów Polaków przybyłych na te tereny”. Po takich doświadczeniach?
Późną jesienią 1945 roku trafili do Opola jeńcy niemieccy zwolnieni z niewoli w Związku Radzieckim i czekający na dalszy transport. „Napływowi” z oburzeniem stwierdzali, że „zarówno miejscowi Niemcy jak i ludność tubylcza okazują im wszelką pomoc”. Jeńcy „wałęsali się po mieście w poszukiwaniu żywności”. Wynika stąd, że ten transport nie był ani zaprowiantowany, ani też nie zorganizowano dla niego wyżywienia. Ale jesienią 1945 roku Ślązacy ostatecznie byli „tubylcami” lub „autochtonami”. Żaden nie miał prawa nazywać siebie Ślązakiem. Odwzajemniali się pięknym za nadobne nazywając repatriantów „hadziajami”, a ludzi z centralnej Polski „górolami”.
(c.d.n.)

(10)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Jeden tylko znalazłam dowód na to, że nie wszyscy chcieli i umieli załatwiać swoje sprawy brutalnie, o czym świadczy list otwarty wiceprezydenta mgr. Szafarczyka datowany 5 września i skierowany do kolegów urzędników: „Od czterech tygodni mieszkam w jednym pokoju w hotelu Monopol w najgorszych warunkach higienicznych. Przez 3 tygodnie walczyłem o zdobycie mieszkania. Obecnie mieszkanie prawem kaduka zdobyłem. Nie mam niestety ani jednego mebla, nie mam na czym spać i w dalszym ciągu jestem zmuszony spać w hotelu. Proszę więc kolegów, aby mi pomogli w poszukiwaniu umeblowania, abym mógł spokojnie pracować dla dobra społeczeństwa i państwa. Wierzę, że apel mój do życzliwych kolegów odniesie skutek”.
Urzędnicy zamiast wynagrodzenia otrzymywali co miesiąc zaliczkę w wysokości 500 złotych żonaci, samotni — 300 złotych. Kilogram masła na wolnym rynku kosztował 900 złotych.
Tedy nic dziwnego, że prezydent Tkocz wystawił Urzędowi Wojewódzkiemu 31 sierpnia następujący rachunek: „Grupy operacyjne przybyłe do miasta miały dostać diety w wysokości 30 zł dziennie aż do przejęcia zakładów przez Zarząd Miejski, a potem wynagrodzenie wg stawek dla przemysłu. Gazownia i wodociągi zostały przejęte 1 czerwca i od tej pory płaci miasto. Zaś za okres od marca do 31 maja nikt im nie zapłacił, a należy się 236 363 złote”.
Z czego ci ludzie żyli?
Tragiczna i groźna sytuacja w Opolu skłoniła Urząd Wojewódzki do wydelegowania kpt. Karskiego z Wydziału Informacji i Propagandy. Jemu zawdzięczamy opis sytuacji, jaka panowała w końcu lipca w bazie transportowej PUR:
„Komunikuję, że od dwóch dni jestem w Opolu. Suma moich spostrzeżeń co do różnych braków wzrosła tak poważnie, że o ile władze nie wdrożą natychmiast środków zapobiegawczych, zmuszony będę do złożenia prośby o odwołanie.
Braki są następujące:
1. Dowódca „gazików” 1,5-tonowych sierż. Łobaczow jest stale pijany, rządzi się bez żadnych skrupułów, maszyny psują się na zawołanie, szoferzy tych maszyn okradają wsie, składając panu sierżantowi haracz każdego dnia. Nie istnieje dla niego żadne prawo ani też rozkaz. Po pijanemu ruga wszystkich bez względu na stanowisko. Stwierdzam, że jego praca jest destruktywna, a w obecnych warunkach nie zawaham się nazwać ją sabotażem.
2. Stały brak benzyny. Woj. Urząd PUR nie dostarcza odpowiednich ilości tak, by maszyny mogły chodzić. Proszę w tej sprawie o interwencję u odpowiednich czynników.
3. Stanowczo za mało maszyn. Na miejscu znajdują się 24 maszyny 1,5-tonowe plus 10 trzytonowych. Z półtoratonowych połowa jest stale nieczynna, sierżant tłumaczy to defektem maszyn. Stwierdziłem, że niektóre samochody używane są do wożenia piwa z Niemodlina.
4. Korupcja grasuje również wśród urzędników.
5. W dalszym ciągu żołnierze sowieccy wprowadzają swoim postępowaniem rozgoryczenie wśród miejscowej ludności polskiej.
6. Urzędnicy PUR nie otrzymali od trzech miesięcy poborów. Nieunikniona jest przeto różnego rodzaju samowola. Przydzieleni żołnierze nie otrzymują żołdu”.
Należy sądzić, że gorliwy kpt. Karski został czym prędzej odwołany do Katowic. Sytuacja bowiem repatriantów się nie zmieniła.
Rejonowy inspektor osadnictwa Władysław Majewski zwrócił się już 23 czerwca do dyrekcji PUR w Katowicach: „Do Opola dochodzą transporty dwoma liniami kolejowymi: szerokotorową w kierunku na Wrocław i wąskotorową przez Fosowskie, która to linia kończy się w Opolu. Większość transportów, to szerokotorowe które w porozumieniu z kolejowymi władzami polskimi i sowieckimi skierowuje się na Wrocław, bo w Opolu brak rampy i panuje epidemia tyfusu i czerwonki.
Transporty mimo porozumień z władzami sowieckimi nie dochodzą planowo, bo władze polskie nie objęły jeszcze linii szerokotorowej. Jesteśmy zmuszeni do kierowania transportów na boczne linie. I tak na linii Opole — Brochów- — Wrocław wyładowano w Czarnowąsach 2 transporty, w Chrząszczycach 1, w PopieIowie 5, dalszych 15 transportów w innych miejscowościach. Transporty przychodzą przeważnie bez konwojentów i bliższych danych, w drodze są często rozbijane. Opole stało się punktem przeładunkowym dla powiatów Opole, Niemodlin, Brzeg i Grodków. Odległości do 50 km, tonaż jednej rodziny od 1 do 2 ton. Dziennie rozwozi się od 60 do 80 rodzin. Znacznie więcej przybywa. Obecnie na punktach etapowych w Opolu znajduje się 20 000 ludzi i codziennie dochodzą nowe transporty. W związku z tym wyłaniają się trudności z wyżywieniem, rozszerzają się epidemie. Ludzie koczują pod gołym niebem i stają się agresywni. Osadnicy z centralnej Polski odjeżdżają zrażeni, co ma ujemny wpływ na propagandę na rzecz zasiedlania ziem zachodnich.
W Opolu brak mieszkań, warsztatów i sklepów dla repatriantów. Inne sąsiednie miasta narzekają na brak ludzi. Repatrianci nie widząc większej opieki władz bezpieczeństwa jak również brak garnizonu Wojska Polskiego nie chcą się rozładowywać, co utrudnia akcję osiedleńczą”.
Sytuacja była taka, że wojewoda Zawadzki zarządził dochodzenie w sprawie „wadliwego funkcjonowania władz osiedleńczych w Opolu”. Niestety nie było to równoznaczne z konkretną pomocą udzieloną tymże władzom.
„Zwłoka — tłumaczył się referent ds. osadnictwa Zajączkowski — następuje z braku środków transportu. Nie mówiąc o nadmiernej liczbie interesantów. Około tysiąca rodzin osiedlono na terenie Opola, olbrzymią ilość wysłano do innych powiatów. Jest fizyczną niemożliwością załatwić wszystkich tak, jak by sobie tego życzyli, bo niektóre żądania są nieziszczalne. Chwilami ma się wrażenie, że ci ludzie są nienormalni. Nie zdają sobie sprawy z rozmiarów naszej pracy. Cenny czas jest pracownikom zabierany przez to, że muszą wysłuchiwać skarg podobnych do pani Tekli Kozikowskiej, która twierdzi, że dopiero po 10 dniach otrzymała chleb. Ustaliłem, że piekarnia wydaje chleb zaledwie dla 400 ludzi. Więcej nie ma. Stwierdziłem sam na miejscu zaopatrzenia w punkcie etapowym, że Kretowicz Zygmunt otrzymał na osiem osób rację jednodniową 1600 g chleba, 160 g cukru, 160 g słoniny, 80 g soli, 5 szt. mydła. Taką rację otrzymują wszyscy”.
(cdn.)

(11)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Kierownik Majewski alarmował o wstrzymanie transportów: „Wszystkie rampy zajęte, przybyło 4300 rodzin, mamy wielkie trudności i przykrości ze strony władz PKP. Tyfus wybuchł na dworcu, gdzie największe skupisko transportów. Brak żywności. Brak służb bezpieczeństwa. Brak środków lokomocji. Mamy tylko 32 auta, reszta poszła na Koźle”.
Wydaje się, że akcja osiedleńcza rozwijała się względnie normalnie tylko do końca maja 1945 roku. W tym czasie osiedlono 720 rodzin repatrianckich i 48 osadniczych, razem 3033 osoby. Przejęto 872 poniemieckie gospodarstwa, połowa z nich była połączona z ziemią do 1 ha. Trudno to nazwać gospodarstwem. Repatrianci, którzy zostawili na wschodzie większe gospodarstwa zgłaszali pretensje. Majewski przewidywał trudności: „Ludność w powiecie opolskim wszędzie mówi po polsku”. Z jego punktu widzenia była to poważna przeszkoda w akcji osiedleńczej.
Repatrianci zgłaszali nie tylko potrzeby materialne. Chcieli mieć polskich duszpasterzy. I to załatwić musiał PUR. 1 czerwca Majewski zwrócił się do J.E. Ks. Biskupa dra Adamskiego w Katowicach:
„Rejonowy Inspektorat Osadniczy w Opolu zwraca się do J.E. w następującej sprawie: akcja repatriacyjna przybiera coraz większe rozmiary. Na Śląsku Opolskim osiedlają się masowo Polacy ze wschodnich terenów i centralnej Polski. Ludzie przywykli do Kościoła i religii zwracają się do Urzędu Repatriacyjnego z prośbą o kapłanów polskich, ponieważ na miejscach osiedlenia są kościoły, a nie ma zupełnie kapłanów, co ma miejsce w kilku miejscowościach. Ludzie umierają bez pociechy religijnej, a w niedziele i święta boleśnie odczuwają brak nabożeństw. Niestety Urząd Repatriacyjny jest bezradny, więc prosi J.E. dla dobra naszego państwa i narodu zainteresować się tą sprawą. I potrzebom zaradzić. Księża polscy z terenów wschodnich na propozycje objęcia wolnych stanowisk odpowiadają, że nie mogą dostać nominacji”.
Władysław Majewski przybył do Opola 11 kwietnia 1945 roku z zadaniem zorganizowania Rejonowego Inspektoratu Osadnictwa. Biuro mieściło się przy ul. Ozimskiej 47. Dla pracowników, którzy jak wiemy miesiącami nie otrzymywali wynagrodzenia, zorganizowano przynajmniej stołówkę. „W miarę możliwości zlustrowano powiat. Starostwo przejmuje dopiero poszczególne gminy od władz sowieckich. Powiat opolski liczy 133 wsie i 1 miasteczko. Północno-wschodnia i północna część powiatu są silnie zalesione, co ma duży wpływ na akcję osiedleńczą, ponieważ ludzie boją się tam mieszkać.
Obszar ziemi uprawnej małej własności do 100 ha wynosi 55 300 ha, ponad sto ha — 4 473. Ludność miejscowa to 80 proc. Polacy, 20 proc. Niemcy. Na lewym brzegu Odry stopień polskości jest jeszcze większy. Ludzie wracają z ewakuacji przeprowadzonej przez Niemców. Osiedlanie nie przebiega łatwo, ponieważ repatrianci mają pretensje, że zostawili czarnoziem, a otrzymują piaseczki. Sołtysi i wójtowie są na ogół nieprzychylnie ustosunkowani do akcji osiedleńczej. Są to przeważnie miejscowi, którzy starają się ukrywać gospodarstwa lub rozdzielić je między miejscowych, kierując się przy tym różnymi względami. Wsie nadające się do osiedlenia leżą 30—40 km od Opola wśród lasów. Osiedleni tam repatrianci nie widząc wojska polskiego wracają z powrotem”.
W czerwcu istniało już w Opolu Przedsiębiorstwo Traktorów i Maszyn Rolniczych. Majewski zwrócił się tam z prośbą o po moc: „Repatrianci nie mogą dostać się do wyznaczonych im gospodarstw z braku transportu. 6300 rodzin koczuje w wagonach na stacji kolejowej bez zaprowiantowania i w najokropniejszych warunkach sanitarnych, skutkiem czego wybuchł tam tyfus. Interwencje u czynników wyższych nie odniosły rezultatu. Kto może, niechaj przyjdzie nam z pomocą. Potrzebny nam transport, środki sanitarne, nawet piśmienni ludzie do załatwiania formalności”.
Niestety, PTM miało wprawdzie pieczątkę, ale ani jednego środka transportu. Pracownicy na znak dobrej woli postanowili przekazać repatriantom część swego wyżywienia: przez 3 dni 50 talerzy ciepłej zupy w porze południowej. Więcej dać nie mogli.
Nadszedł listopad. W Opolu sytuacja była bez zmian. Majewski upominał się o paczki UNRRA: „W ramach akcji przesiedleńczej kierowani są do Opola m.in. Polacy wysiedleni na Syberię i inne dalekie okolice Rosji Sowieckiej. Ludzie ci znajdują się w niezwykle ciężkich warunkach materialnych, są niejednokrotnie bez obuwia, nie mają odzieży. Środki nasze są niewystarczające. Praca organizacji charytatywnych nie skoordynowana i mało skuteczna. Trzeba organizować wszechstronną pomoc tym bardziej, że zbliża się zima. W trosce o los tych ludzi, których nędza nie jest przez nich zawiniona, PUR prosi o część darów przeznaczonych dla miasta”.
Jak już wiemy, dziwnym zbiegiem okoliczności paczki UNRRA do Opola trafiały w minimalnej ilości. Nikt nie chciał przejmować się tragicznym położeniem ludzi oczekujących zimy w wagonach, namiotach i szałasach. A jeśli ktoś chciał pomóc — był bezradny. Placówka Majewskiego istniała jakby poza życiem miasta.
Stan gazociągów miejskich, które mogłyby choć trochę ulżyć, marznącym ludziom, którzy mieli już dach nad głową, też był „katastrofalny”. W gazowni pracowało „53 fizycznych w ruchu, w sieci 23, w administracji 9” ludzi. Zakład Oczyszczania Miasta miał późną jesienią 2 traktory, 3 przyczepy i „taśmę elektryczną” do ładowania gruzów. Zatrudniał 33 pracowników. Do usuwania nieczystości i gruzów używano internowanych Niemców. W cegielni było zaledwie pięciu pracowników i kierownik Aleksander Ranke. Oczywiście była nieczynna, ponieważ „silniki zostały wymontowane i wywiezione przez wojska radzieckie”.
Zarząd Miejski zawarł 1 października umowę z adwokatem Leonardem Olejnikiem w sprawie objęcia funkcji radcy prawnego. Mecenas miał otrzymywać wynagrodzenie 2 tys. złotych miesięcznie i kartki żywnościowe. Było to jak na tamten czas, królewskie honorarium, ale też pracy czekało co niemiara. W tym czasie prezydent raportował do Katowic: „Niskie uposażenie urzędników i katastrofalne położenie repatriantów powodują, że konsumpcja gazu spada z dnia na dzień. Ludzie proszą o wyłączenie gazu, bo nie mają czym płacić”.
(CDN)

(12)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Wreszcie, po wielu trudach, kierownik Pampuch doprowadził do stanu używalności rzeźnię miejską i chłodnię. Zaświtała nadzieja na polepszenie zaopatrzenia ludzi w mięso przynajmniej na kartki. Przyszła ekipa żołnierzy radzieckich, wymontowała maszyny i silniki, agregaty chłodnicze.
Prezydent Tkocz stwierdzał: „Olbrzymi napływ repatriantów spowodował, że sytuacja mieszkaniowa staje się z dnia na dzień coraz bardziej uciążliwa. Przez nadmierne obciążenie daje się od czuć brak pomieszczeń dla tej części ludności, która ze względu na wiedzę fachową byłaby bardzo potrzebna. Powołano lotną komisję do spraw mieszkaniowych. Ma zbadać, czy ludzie mieszkają prawnie. I czy poszczególni ludzie muszą w ogóle mieszkać w mieście. Wobec przeludnienia dalsze transporty należy wstrzymać”.
Ludność miejscowa na widok ludzi w łachmanach, mówiących z obcym akcentem, których dzieci nie mówiły po polsku — doszła do wniosku: to nie mogą być Polacy. To nie są Polacy. To Ukraińcy i Rosjanie.
Wg danych z 1950 roku, kiedy nastąpiła już pewna stabilizacja w ruchu ludności, na całej Opolszczyźnie żyło 418 tys. osób „pochodzenia miejscowego” i 391 tys. napływowych, z czego 180 tys. z terenów Związku Radzieckiego.
W listopadzie 1945 roku urządzono Tydzień Ziem Zachodnich. Organizatorami byli Polski Związek Zachodni i Instytut Śląski. Wydano z tej okazji odezwę do społeczeństwa: „Obywatele! Odwiecznie polskie ziemie śląskie po Nysę i Sudety powróciły do Rzeczpospolitej, aby odtąd trwać w nierozerwalnym z nią związku. Powróciły z gorącymi sercami niezłomnego śląskiego ludu, ze szczerze polską kulturą i tradycją narodową, z niezmiernymi bogactwami materialnymi. Ale zarazem powróciły z bolesnymi bliznami po wiekowej zaciekłej walce z niemieckim wrogiem. Ostatni okres tych dziejowych zmagań uwieńczony wspaniałym zwycięstwem bohaterskiego Żołnierza Polskiego i Armii Czerwonej, pozostawił również głębokie zniszczenia. Polska obejmuje dziś piastowskie dziedzictwo wraz z brzemieniem ciężkich strat, ogromnych zadań, potężnych trudności. Musimy usunąć z Ziemi Śląskiej wszystkich Niemców i wszelkie ślady znienawidzonej niemczyzny. Musimy zachować najwyższą czujność wobec niemieckiej dywersji, podnoszącej już dziś bezczelnie głowę — i trwale się przed nią zabezpieczyć. Musimy utrzymać każdą polską duszę na Śląsku i nasycić odzyskane ziemie zdrowym fachowym elementem. Musimy ziemie śląskie i ich mieszkańców zespolić najściślejszymi więzami z Rzplitą, odbudowując i rozbudowując twórcze życie gospodarcze, społeczne, kulturalne”.
Walka z niemczyzną nabierała chwilami karykaturalnych kształtów. Śląscy patrioci zaś stanęli niebawem przed zarzutem o śląski nacjonalizm. Doszło do tego, że byli członkowie Związku Polaków w Niemczech, więźniowie obozów koncentracyjnych bali się przyznać w ankietach personalnych, że do tego związku należeli.
7 października odbyło się zebranie organizacyjne Związku Weteranów Powstań Śląskich. Przyjechał wicewojewoda Arka Bożek, „który po raz pierwszy przybył do Opola po siedmiu latach nieobecności”. Z jego osobą i stanowiskiem Ślązacy wiązali ogromne nadzieje.
Powitano go entuzjastycznie. Zabrał głos. Mówił o wielkiej radości, jaką „przepojone są serca ludzkie, że zrealizowały się dążenia nasze, bo spotykamy się w tym naszym Opolu w wolnej już teraz ojczyźnie, w naszym Opolu, gdzie do niedawna jeszcze była kuźnia germanizacji i ciemiężenia naszych rodaków”. (Niemilknące brawa). Arka mówił: „Teraz już śmiało i odważnie możemy występować w sprawach bezpośrednio nas dotyczących, nie jak w swoim czasie, w okresie „przyjaźni” polsko-niemieckiej, kiedy to musieliśmy milczeć, gdy nas bito, by tylko nie mącić przyjaznych stosunków między Polską, a Niemcami. Musimy pamiętać o zadaniach chwili obecnej”.
Protokólant może mimo woli i zanotował atmosferę tego spotkania. Ludzie przyszli, by wyżalić się przed człowiekiem otoczonym legendą. Oczekiwali, że zajmie jakieś stanowisko, pokrzepi, doda otuchy. „Przedstawiciele Gosławic i Krapkowic żalili się na panujące stosunki w odniesieniu do autochtonicznej ludności polskiej, która jest przez napływowych szykanowana, okradana, nastraszona i upośledzona. Zaznaczyli, że repatrianci mało albo nic nie pracują. Poruszono też sprawę kontyngentów. Bo nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Ob. Haledyn mówił, że na Polaków wołają Niemcy i postawił wniosek, „by weteranów powstań śląskich umundurować i uzbroić, żeby pomagali milicji po wsiach w związku z szerzącym się bandytyzmem”.
Arka Bożek podsumowując dyskusję powiedział: „Trzeba otrząś nąć się z pokutującego wśród Ślązaków kompleksu niższości. Z repatriantami trzeba znaleźć pomost pożytecznej współpracy i bytowania. Państwu potrzebna jest solidarna współpraca obywateli. Bo w tych wielkich przemianach Śląsk ma najlepsze widoki na przyszłość”. I oklasków już nie było. Owiany legendą „trybun ludu” zawiódł oczekiwania obecnych.
Rozdział 4
O stosunkach, jakie panowały na Opolszczyźnie świadczy chociażby pismo naczelnika Obwodowego Urzędu Pocztowego w Opolu Józefa Dudka do szefa Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, prezydenta Opola i wojewody gen. Aleksandra Zawadzkiego:
„Niniejszym zwracam się z uprzejmą prośbą o zbadanie sprawy ciągłego zabierania przez pewne jednostki WP rzeczy należących do mego brata Teodora Dudka zamieszkałego w Szczepanowicach i jego maltretowania na skutek nieuzasadnionych denuncjacji. Z dziada pradziada jest nasza rodzina polska, znana w całej okolicy nie tylko z czasów plebiscytowych i powstań śląskich, ale już w czasach dawniej szych jako szerzycielka ducha polskiego na tutejszym terenie, a w szczególności w czasie wyborów do Reichstagu w 1905 roku, kiedy wybrano tu posłem ks. Brandysa. Prawie cała rodzina brała czynny udział w plebiscycie, a w powstaniach zaś ja i mój brat, który jest polskim porucznikiem i dotąd z niemieckiej niewoli nie powrócił”.
(c.d.n.)

(13)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Brat Teodor był zawsze Polakiem i udowodnił to tym, że w czasie zaboru posyłał swoje dzieci do szkoły mniejszościowej polskiej w Szczepanowicach do czasu jej zlikwidowania, dlatego też dzieci jego do szkół średnich mimo usilnych starań nie zostały dopuszczone. Nigdy swego przywiązania do polskości nie zmienił i do partii hitlerowskiej nie należał. Sam pracował nieustannie i wymagał też pracy od swoich robotników jako właściciel przedsiębiorstwa budowlanego i od służby domowej gospodarstwa rolnego, przy czym traktował ich zawsze jak ludzi. Mając także robotników z terenów polskich dawał im mimo zakazu utrzymanie i mieszkanie, gdyż mieli być umieszczeni w łagrach. Denuncjacje pochodzą od osób z tych szeregów i są aktem zemsty z chęci zysku.
Materialnie mój brat jest już całkiem zniszczony. Ostatnio zabrano mu pianino, zegar, stoły, krzesła, bieliznę, ubrania, pościel i naczynia kuchenne.
W ten sposób rujnuje się rdzennych Polaków, pragnących od wieków powrotu na łono macierzy. Nie dość na tym, że zrujnowali Polaka, to jeszcze obiło nam się o uszy, że brat mój ma być w tych dniach aresztowany j wywieziony. Byłoby to ukoronowaniem antypaństwowej roboty podziemnej ludzi spod znaku zapytania. Widząc tę niesprawiedliwość systematycznie dokonywaną na bracie odnoszę się z zaufaniem do ob. Komendanta o zbadanie sprawy i zarządzenie zwrotu zrabowanego mienia, za co z góry dziękuję”.
Swoistym uzupełnieniem skargi Ślązaka Dudka może być rozpaczliwy krzyk repatriantki Marii Stołko, która wyżaliła się na kawałku pogniecionego papieru, używając do pisania zielonej kredki: „Na miłość boską! Wyrzucona zostałam 17 października z mieszkania przez dwóch wojskowych i jednego cywila, któren teraz tam mieszka to znaczy przy ul. Oleskiej 23 III piętro. Posiadam obywatelstwo polskie, wiem dobrze o ile mam obywatelstwo i czuję i jestem polką to tak nie powinno być. Jestem starszą kobietą, mieszkam z synową w moim mieszkaniu. Posiadam 2 łużka, 1 szafę, 1 kanapę, 1 okrągły stół, 4 krzesła, 1 siennik, 2 pierzyny, 1 poduszka, 3 poduszki małe. Od pierzyny 5 poszewek, od podszewek 3 poduszki, 11 ręczników, 4 moje koszule, 2 pary majtek, 2 fartuchy, chustkę na głowę, jedwabna chustka zimowa, pończochy 3 pary, nakrycia na łóżka, 1 para trzewików, 2 spodnie męskie, 1 zegarek złoty, 1 zegar ścienny. A teraz mojej synowej: 2 sukienki dobre, 1 bluzka, 1 sweter, 1 para trzewików brązowych, 1 trzewiki czarne filcowe, 3 koszule jedwabne, 3 pary majtek, 3 jedwabne halki, 2 pary pończoch, 1 aparat foto, 1 lis srebrny. W kuchni meble: 1 kredens biały, 1 stół biały do mycia, 3 krzesła, 1 balia do prania, 4 blaszane miski, 4 garnki, 6 talerzy, 3 garnuszki, 4 łyżki, 4 noże. Proszę o załatwienie. mojej prośby. Jestem teraz zrozpaczona i goła bez żadnej bielizny zarobiłam sobie trochę kartofli i to mnie zabrał bardzo proszę mnie poprzeć w tej sprawie i o ile zabrał mnie mieszkanie niech mnie żeczy odda mi meble które nie jestem w stanie sobie zarobić. Stołko Maria III piętro mieszkam u ludzi na podwurzu”.
Datę 16 sierpnia nosi skarga Agnieszki Sowady: „Wczoraj o godz. 21 za pomocą podrobionych kluczy grupa uzbrojonych łudzi w mundurach polskich włamała się do mego mieszkania służbowego w gmachu Muzeum. Pod groźbą użycia broni banda ta, ponieważ inaczej nie można ich nazwać, zabrała wszystko co ruchome z wyjątkiem mebli. Później przyszła druga banda i zabrała dalsze rzeczy. Ludzie ci pytali, czy mam klucz do Muzeum. Należy się obawiać, że pewnego dnia Muzeum zostanie obrabowane. Boję się mieszkać w mieszkaniu służbowym. Musi tu być ktoś celem obrony wartości Muzeum i biblioteki”.
Jak się niebawem okazało, byli to funkcjonariusze Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, którzy wpadli na oryginalny sposób poszukiwania Werwolfu i ukrytej broni. Prezydent Tkocz ostro zaprotestował przeciwko tego rodzaju praktykom. Z minimalnym skutkiem, ponieważ funkcjonariusze nie tylko kontynuowali „poszukiwania”, ale mogli liczyć na bezkarność.
11 sierpnia „w biały dzień przyszli do mieszkania ob. Elżbiety Baron nieznani osobnicy w mundurach polskich. Tłumaczyli, że przeprowadzają rewizję. Zabrali: płaszcz zimowy, 2 żakiety, 2 jedwabne suknie, 2 walizy z nową i używaną bielizną, budzik, radio, 2 pary skórkowych rękawiczek, suknię dzienną, 6 ręczników i firany”.
Przygodę z funkcjonariuszami PUBP miał również dr Jerzy Świtała, który tak opisał ją w piśmie do generała Zawadzkiego:
„Z mojej działalności jako lekarz powiatowy na miasto i powiat Opole donoszę co następuje: w sobotę 26 maja ok. godz. 19 zostałem w charakterze lekarza zawołany do krwotoku do podlegającego mi tymczasowo szpitala św. Wojciecha. Szło o krwotok z narządów rodnych kobiety, która przedwcześnie rodziła. Zeszedłem natychmiast w towarzystwie kolegi do sali operacyjnej.
Przed salą operacyjno-porodową zostałem zatrzymany przez nie znanego mi osobnika w mundurze o charakterze wojskowym. Wspomniany obywatel prosił mnie o przyjęcie do szpitala znajdującego się w jego towarzystwie pacjenta rzekomo chorego na czerwonkę. Ponieważ obywatel ten oddał w tej chwili w ustępie stolec, udaliśmy się tam stwierdzając, że istotnie miał charakter krwawo-śluzowy.
Z punktu widzenia lekarskiego dalsze moje postępowanie nie nastręczało żadnych wątpliwości. Ratowanie krwawiącej kobiety było nakazem chwili z następujących względów: Krwotok był silny, chora wykrwawiona, płód jeszcze nieodpętlony. Nie wolno mi było zbadać pacjenta podejrzanego o czerwonkę lub paratyfus przed zabiegiem, gdyż istniała możliwość wprowadzenia groźnej infekcji do ciała kobiety. Uczyniłem, jak wymagała sytuacja. Wobec skomplikowanego wypadku, w którym pomagał mi kolega, usunęliśmy się po zbadaniu pacjentki o kilka kroków do okna by uzgodnić postępowanie operacyjne. W tym momencie otwierają się drzwi sali operacyjnej, gdzie leży całkowicie obnażona kobieta, staje w nich wspomniany wyżej mundurowy obywatel i odzywa się do mnie: „Mnie, szefa bezpieczeństwa zostawia pan na korytarzu, a tu mą pan czas na konferencje?!”
Podszedłem do drzwi i wytłumaczyłem temu obywatelowi, że sposób postępowania zależny jest od ciężkości przypadku i wymogów wskazań lekarskich i odszedłem, by wykonać pilny zabieg. Po skończonej operacji przedstawiłem się obywatelowi w mundurze i poprosiłem o jego nazwisko wzgl. okazanie legitymacji. Odparł, że jest zastępcą szefa bezpieczeństwa. Zająłem się natychmiast po zabiegu chorym przyprowadzonym przez niego. Opuszczając szpital zażądał ode mnie kilkakrotnie, abym stawił się w niedzielę punktualnie o 8 rano u niego. Jak mi siostry szpitalne i asystentka lekarza powiedziały, osobnik ten odgrażał się podniesionym głosem…”
(c.d.n.)

(14)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Doktor po rozmowie z prezydentem Tkoczem nie zgłosił się w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa, a skutek jego skargi był ten, że owego „zastępcę szefa” z Opola odwołano.
Powołana przez prezydenta miasta straż obywatelska próbowała zaprowadzić porządek. Szczególnie mieszkańcy Zakrzowa cierpieli od „nieznanych sprawców”, którzy brali, co im się podobało nie oszczędzając kancelarii obwodowej. Obwodowy Marszałek meldował: „W nocy trzech nieznanych osobników włamało się do kancelarii obwodowej. Po wybiciu szyb włamali się do mieszkania ob. Czecha który zamieszkuje w tym samym budynku. Kiedy chciał wezwać pomoc, przyłożyli mu pistolet do piersi. Musiał iść z żoną do kuchni, gdzie jeden z napastników w mundurze polskim stał przy nich z pistoletem, a reszta weszła do pokoi i zaczęła rabować. Zabrali: damskie futro, futrzaną kurtkę, 4 męskie płaszcze zimowe, kożuszek, 2 nowe damskie kostiumy, 2 garnitury męskie, 2 pary spodni, aparat fotograficzny, 2 żakiety, 3 suknie…” Spis skradzionych rzeczy obejmuje jeszcze kilkanaście pozycji, w tym „36 chustek do nosa, 4 zmiany pościeli, płaszcz kąpielowy, 10 par butów męskich, 3 pary wysokich butów damskich”. W ten sposób obywatel Czech został ukarany za to, że zbyt gorliwie pełnił obowiązki członka milicji miejskiej i straży obywatelskiej.
Ponieważ obaj z obwodowym Marszałkiem zameldowali o dokonanym rabunku, obwodowy miał okazję napisać 19 listopada meldunek o „szóstym włamaniu do kancelarii”. Gangsterzy poszli na całego chcąc wykurzyć niewygodnego szeryfa: „O godz. 19.30 przyjechali wojskowym samochodem. Walili w drzwi. Potem spytali o mieszkanie obwodowego Marszałka. A ja tymczasem załatwiałem sprawy urzędowe poza domem. Wywalili drzwi siekierą. Ukradli: 2 pierzyny, 2 poduszki, 2 prześcieradła, kapy na łóżka, jeden płaszcz, zegar ścienny, damski płaszcz, spodnie, 2 koszule, buty męskie i damskie po parze. Z biurka które zostało wyłamane, ukradli 1430 zł za obywatelstwa, 707 zł za kartki żywnościowe, 984 zł za czynsze z bloku nr 4. Mówili, że ja wiem, za co”.
Prezydent Tkocz przekazał to wszystko 26. listopada prokuratorowi. Obwodowy, pozbawiony ostatnich butów i ostatniej koszuli, pierzyny i poduszki, w mieszkaniu z wyrąbanymi drzwiami i oknami — poprosił o inny przydział „ze względu na ciężką chorobę żony, która przeziębiła się w mieszkaniu bez okien i pościeli”. W Zakrzowie, dowodził, nie ma ani prądu elektrycznego, ani połączenia telefonicznego z miastem. Prośba o wydanie straży i obywatelskiej broni nie została uwzględniona. Wręcz przeciwnie, czynione były wysiłki w kierunku zlikwidowania obwodu milicji miejskiej w Zakrzowie.
Rabowano nie tylko mieszkania prywatne. Miejski komendant straży pożarnej napisał 13 września do komendy MO: „W sobotę 8 bm. strażnik Długosz Tadeusz prowadził konia własności Miejskiej Zawodowej Straży Pożarnej w Opolu, którego wysłałem o godz. 19 do Komprachcic celem przyciągnięcia samochodu pożarniczego. W drodze żołnierz Armii i Czerwonej zabrał mu konia, jednak znajdująca się w pobliżu żandarmeria WP konia odebrała i strażakowi zwróciła.
W drodze powrotnej za mostem koło elektrowni doszło do konia dwóch osobników w mundurach polskich, jeden był sierżantem. Przemocą odebrali strażakowi Długoszowi konia, z którym uciekli przez most za Odrę.
Strażak przesłuchany przeze mnie co do ewentualnego rozpoznania osobników oświadczył, że w było ciemno i nie byłby w stanie ich rozpoznać, natomiast pamięta, jak sierżant powiedział Włodek, siadaj na konia i jedź. Ponieważ skradziony koń na pewno znajduje się na terenie naszego powiatu, proszę o powiadomienie wszystkich posterunków MO, aby wszczęto poszukiwanie. Skradziony koń jest maści gniadej, silnej budowy klacz lat 7—8”.
18 października skargę wniósł dyrektor Przedsiębiorstw Miejskich: „W załączeniu przesyłam protokół w sprawie rabunków i napadów bandyckich na teren cegielni i oczyszczalni ścieków. Stwierdzamy, że szereg strażników po paru dniach pracy prosiło o zwolnienie podając jako przyczynę bezskuteczność ich interwencji w razie gromadnego najścia bandytów”.
Protokół z napadu na teren oczyszczalni ścieków przy ul. Staszica: „Ja Dobosz Franciszek strażnik zaświadczam, że 14 października o godz. 6 rano objąłem całodobową służbę. Noc była ciemna i deszczowa. O godz. 22.30 zostałem napadnięty przez czterech osobników częściowo uzbrojonych, w mundurach sowieckich. Jeden z nich wyrwał mi karabin, inni obszukali kieszenie, zabrali 300 zł oraz zezwolenie na noszenie karabinu. Następnie kazali się prowadzić do mieszkania, skąd zabrali ubranie, za które zapłaciłem 1400 zł, zegarek, brzytwę, maszynkę do golenia, spinki i inne drobiazgi. Rano znalazłem porzucony karabin”.
Protokół w sprawie napadu l rabunku na terenie cegielni: „Ob. Ranke Aleksander, kierownik cegielni tam zamieszkały oświadcza: 11 października o godz. 17 przybyli do mego szwagra Kotkowskiego Henryka, który zamieszkuje z nami wspólnie, niejaki Miodek Jan zam. za Odrą w Półwsi wraz z drugim nieznajomym osobnikiem cywilnym. Zakupili od szwagra 2 świnie i założyli 4000 zł zadatku. Z tym, że mieli przynieść resztę i świnie zabrać. Ok. godz. 22, gdyśmy już wszyscy spali, przyszło kilku cywilów uzbrojonych w karabiny, sterroryzowali strażnika Dymitra Maklaka, kazali mu się położyć na ziemi, inni wyrwali z zawiasów drzwi od chlewa, skąd zabrali 4 świnie, 15 kaczek, 9 kur i kozę. Następnie weszli do mieszkania i świecąc sobie zapałkami splądrowali szafę z której zabrali gotówką 8000 zł, po czym z całym łupem odeszli w stronę wsi. 16 października wtargnęli do mego mieszkania żołnierze rosyjscy, uzbrojeni, wylegitymowali mnie i zażądali, abym wydał pistolet grożąc, że mnie zastrzelą. Oświadczyłem, że broni nie mam. Wtedy jeden stanął nade mną, a drugi rozpoczął plądrowanie mieszkania. Zabrali mi spodnie brzytwę, koszulę, spod szafy 1500 zł, zażądali ponadto butów, złota i zegarków. Wydaje mi się, że muszą oni mieszkać niedaleko cegielni, możliwe że w koszarach”.
Jan Gielert, rejonowy kontroler domów w Zakrzowie zameldował o kolejnym wyczynie „ludzi z dworu”: „6 października w czasie pogrzebu Szendery, milicja która pełni służbę na folwarku, zażądała klucza od mieszkania zmarłego, wyszabrowała wszystkie meble i rzeczy, a klucze zabrała. Ta sama milicja wyszabrowała wszystkie meble i rzeczy z mieszkania Ślązaczki Nigiel, którą nieprawnie zabrano do obozu. Już wróciła. Mebli i rzeczy nie odzyskała.
Mieszkańcy błagają o przysłanie kogoś, kto uwolni ich od uciążliwych „stróżów porządku i bezpieczeństwa”.
(cdn)

(15)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Obwodowy Marszałek był jeszcze na posterunku, kiedy „czterej żołnierze polscy ukradli krowę ob. Janowi Grycowi. Posterunek na moście przez Odrę zauważył w nocy czterech żołnierzy pędzących tę krowę”.
Komisariat MO (obsada 58 ludzi) przy ul. Oleskiej 13 w Opolu stwierdzał: „Nasilenie przestępstw od września o 25—35 proc. Dużo do życzenia pozostawia współpraca między MO a PUBP, gdyż uważają się oni za coś lepszego. MO uznają za podrzędne narzędzie, na co milicjanci czują ogólną apatię”. Pisał to sierż. pchor. Zdrada.
Do czego dochodziło, świadczy pismo Marii Brychczy z Sułkowic niewątpliwie napisane ręką samego Jakuba Kani i przez niego i 12 innych mieszkańców wsi podpisane. Maria Brychczy rocznik 1894 zwracała się 15 listopada 1945 roku do starosty:
„Mój mąż Franciszek Brychczy jest aresztowany od Bezpieczeństwa z Opola od 21 sierpnia. Zrobił zażalenie do tego Bezpieczeństwa, że go milicja okradła. Skutek był ten, że niektóre skradzione rzeczy mu zwrócono, ale jego samego wzięto i do dziś dnia się go tam trzyma. Mój mąż nie był w partii hitlerowskiej, zawsze występował jako Polak. Za czasów Hitlera był sołtysem w Nowych Siołkowicach, a gdy przy procesji, która szła do Starych Siołkowic nie miał kto polskich pieśni śpiewać, to on się postawił i prowadził procesję. Za to go starosta z Opola zawołał do siebie i wyrzucał mu, czemu on to zrobił, a on mu na to: wiary i mowy ojczystej polskiej wziąć mi nikt nie może, sołtystwo możecie sobie wziąć. I takiego męża, który miał odwagę przed swym przełożonym wyznać swą narodowość, trzyma się na uwięzi i to już przez trzy miesiące. Niniejszym proszę władze o zbadanie tej sprawy i wypuszczenie mego męża”.
W Groszowicach aresztowano Marię Kurpierz pod zarzutem, że jej syn był w SS. Zanim się wyjaśniło, że jest to kobieta niezamężna i bezdzietna, spędziła dłuższy czas w więzieniu.
Pewien były członek KPD oskarżył sołtysa jednej z podopolskich wsi o to, że „były inspektor kryminalny policji we Wrocławiu za czasów niemieckich, który prześladował tutejszych ludzi i meldował, kiedy rozmawiali po polsku, dziś znów jest na stanowisku”. Zanim się wyjaśniło, że jest to oczywiste pomówienie, „inspektor kryminalny” spędził wiele tygodni w obozie. Po czym zgłosił się na transport do Niemiec.
Pismo starosty do PUBP w Opolu datowane 17 listopada 1945 roku mówi o „wysiedlaniu rodzin w gminie Gosławice, którą to akcję Bezpieczeństwo przeprowadziło na własną rękę” i poleca „wprowadzić wszystkich poszkodowanych z powrotem do ich domów”. Starosta mgr Henryk Janus przypomniał, że „aresztowanie ludzi nie ma nic wspólnego z wysiedleniem” i „bezwzględnie” zakazał „przeprowadzania podobnych akcji bez zezwolenia”.
Podobnie było w Czarnowąsach. Kiedy ludzie wzięli się na sposób i zaczęli korzystać ze swych praw i jęli zasypywać PUBP prośbami o zwolnienie aresztowanych bliskich, w PUBP obrażono się na administrację i wystosowano do starosty pismo: „Ponieważ otrzymuję od Was bardzo dużo próśb i podań w sprawę aresztowanych (podejrzanych) pragnę zwrócić uwagę, że należałoby ten napływ podań zmniejszyć, ponieważ podejrzani, którzy są odesłani do więzienia w Opolu, podlegają Prokuratorowi Sądu Specjalnego w Katowicach”.
Napływ podań się nie zmniejszył, natomiast nabierały one co raz ostrzejszej formy. „Zapytuję, na jakiej podstawie funkcjonariusze PUBP wkradają się nocą do mieszkań obywateli miasta Opola za pomocą wytrycha i przywłaszczają sobie różne przedmioty? Sprawę trzeba oddać prokuratorowi, a zabrane rzeczy zwrócić właścicielom” — pisał oburzony starosta Janus. „Czy jesteście po to, by nam pomagać czy też po to, by we wszystkim przeszkadzać?”
Starostwo próbowało przyhamować samowolę i zaprowadzić jakiś ład w powiecie. „Ponieważ ob. Eberli Janowi z Gosławic niesłusznie zostało odebrane gospodarstwo, polecam przy pomocy MO wysiedlić nieprawnie tam za mieszkających i donieść mi o wyniku. Polecam ulokować repatriantów mieszkających w tym domu w innym gospodarstwie, ponieważ Eberle jest Polakiem, a repatriantom mieszkającym u niego należy się gospodarstwo poniemieckie. Jednocześnie zaznaczam, że wszystko co było w gospodarstwie musi się tam znaleźć, a mianowicie inwentarz żywy i martwy oraz bielizna i odzież”.
Sprawa Piotra Gizy, którego „omyłkowo” aresztowano i wysiedlono, którego akta „zaginęły” w PUBP kiedy wokół sprawy zaczęło się robić gorąco i który przez kilka miesięcy nie mógł odzyskać swego gospodarstwa w Gosławicach była równie spektakularna, jak sprawa Józefa Matejki, którego wysiedlono, aresztowano by po dwóch latach dopiero i na podstawie wyroku sądowego wprowadzić go z powrotem na ojcowiznę tak olbrzymią, że dziś stoi na niej osiedle ZWM.
Kierownik referatu prawnego PUR napisał w związku z powtarzającymi się „omyłkami” do PUBP w Opolu, że takie postępowanie „bez wiedzy i zgody Państwowego Urzędu Repatriacyjnego”, kiedy to wyrzuca się jednych, by osiedlić protegowanych „bez wiedzy i zarządzenia Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, co naraża powagę tego urzędu na szwank” — jest niedopuszczalne.
Klasyczny przykład samowoli znajdujemy w piśmie Wojciecha Poliwody, wówczas pracownika Zarządu Miejskiego, do starosty:
„Jak wiadomo, Paweł Głatki jest od dziada pradziada zasiedziałym rolnikiem pochodzenia polskiego, który się polskości nigdy nie wyparł i do żadnych niemieckich organizacji nie należał. Świadczy o tym jego czysta i biegła mowa polska jak również jego rodziny i dzieci, o których dać może świadectwo kierownik szkoły.
Milicja Obywatelska w Czarnowąsach od samego początku tj. od maja br. korzystała bezpłatnie z usług ob. Głatkiego. I tak: dano mu milicyjną krowę na całkowite utrzymanie bez wynagrodzenia, zaś mleko ob. Głatki odnosił dwa razy dziennie na posterunek. Oprócz tego żona ob. Głatkiego piekła dla milicji chleb. Na żądanie MO zarówno ob. Głatki jak i inni gospodarze dostarczali podwód. „Nagroda” jaka go za to spotkała, to wysiedlenie.
Repatriant ob. Biały, którego osadzono na gospodarstwie Głatkiego, przebywa w Czarnowąsach od lipca br. Według wszelkiego prawdopodobieństwa ob. Biały wspólnie z MO i ob. Franciszkiem Skopińskim z Praszki zamieszkującym obecnie w Czarnowąsach spowodowali usunięcie Głatkiego z gospodarstwa, ponieważ ob. Biały upatrzył je sobie jako jedno z najlepszych we wsi. Bezpodstawne oskarżenia spowodowały wysiedlenie jego i żony 8 września i wywiezienie ich do obozu Niemców w Opolu. Na gospodarstwie czym prędzej osadzono ob. Białego. (c.d.n.)

(16)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Po stwierdzeniu bezpodstawności oskarżeń starostwo nakazało 5 października zwolnić ich z obozu, zaś wójt gminy został zobowiązany do wprowadzenia ich z powrotem do ich posiadłości. W międzyczasie zginęła krowa, świnia i koza oraz różne rzeczy. Sierżant MO Golec oraz kapral MO Oraczewski powinni tę sprawę wyjaśnić przed sądem. Jako świadków całej afery należałoby powołać m. in. repatriantkę Marię Skubikową i sierżanta Wilhelma Twardowskiego z Czarnowąs.
Podczas wprowadzenia Głatkich do ich domu milicja odmówiła współpracy z wójtem. Ten z kolei znając tło całej sprawy obawia się zemsty MO i lęka się wystąpić energiczniej. Ob. Białemu proponowano kilka gospodarstw poniemieckich. On jednak woli korzystać z nieograniczonej gościnności Głatkich, którzy utrzymują jego konia i krowę, a oprócz tego dają kartofle i chleb całej rodzinie. Ob. Biały nie jest fachowcem rolnikiem i na prowadzeniu gospodarstwa się nie zna. Podczas nieobecności gospodarzy – zniszczył dobrego konia i doprowadził do zaparzenia się ziemniaków w piwnicy i w kopcach.
18 bm. ob. Biały dotkliwie poturbował na podwórzu służącego ob. Walerii Skubikowej, który przyjechał zaprzęgiem konnym pożyczyć siewnik. Ob. Biały jako inwalida wojenny jest bardzo nerwowy i Głatki nie chce go prowokować.
Ob. Jacek Pierzyk, który ostatnio pełnił służbę w milicji więziennej w Opolu był w czasie wojny przez cztery lata zatrudniony u ob. Głatkiego. Wystąpił jako świadek w obronie byłego pracodawcy. Za to był przez MO w Czarnowąsach indagowany. Zarzucono mu, że został przez Głatkich kupiony. Tymczasem ob. Pierzyk wystąpił z własnej inicjatywy w obronie gospodarzy widząc, że dzieje im się krzywda, którą jako obywatel pragnął wyeliminować. Poczuwał się widocznie do moralnego obowiązku obrony ludzi, którzy w czasie wojny traktowali go życzliwie i poprawnie.
Proszę o ostateczne załatwienie tej sprawy, zgodnie z interesem naszego odbudowującego się Państwa Polskiego. Odpis tego pisma przedkładam jednocześnie Prokuraturze przy Sądzie Okręgowym w Opolu, gdzie toczy się odnośne postępowanie na podstawie okólnika. Min. Sprawiedliwości nr 36M118/45 z 4 września br.”.
Wicewojewoda Jerzy Ziętek rozesłał w międzyczasie pismo w sprawie „handlu żywym towarem”. Z Warszawy nadchodziły zarządzenia zakazujące powszechnego bimbrownictwa. W Turawie milicja wzięła zakładników. Starosta był oburzony: „Zabieranie pod byle pozorem dobytku, włamania, kradzieże, bezprawne aresztowania, czy tego jeszcze za mało? Proszę natychmiast zwolnić z aresztu Kasprzyka Emila zam. w Ligocie Turawskiej, wziętego jako zakładnika za brata Fryderyka”.
Stosunki między administracją miasta i powiatu a milicją i PUBP nie poprawiły się do końca 1945 roku. Administracja pragnęła jak najszybciej uzyskać stabilność życia społecznego i gospodarczego na powierzanym jej terenie. Jeszcze nie zdawano sobie sprawy ani w ratuszu, ani w starostwie, że walczą na straconych pozycjach.
Już zaczęły się rozchodzić drogi tych, którzy przybyli do Opola by przejąć stare piastowskie miasto dla Polski nie lękając się bliskości frontu, wyrzeczeń, głodu, niebezpieczeństw, pożarów i bandytów, a tych którzy tu przyszli, by stworzyć cieńką warstwę ludzi będących ponad prawem. Opinie o ludziach, których tutaj spotykamy jako obrońców prawa i porządku — a znajdujące się np. w Archiwum KW PZPR w Opolu —odbiegają od naszej. Tam oceniano starostów i prezydentów nie według posiadanej wiedzy i zdolności do zarządzania powierzonym im terenem, a według przydatności dla aktualnej polityki PPR. Zresztą było tak nie tylko w 1945 roku i nie tylko w Opolu.
Rozdział 5
Były konfiskaty w strefie radzieckiej. Tak jest. Były i gotowi jesteśmy odpisać na to konto miliard dolarów. Były wątpliwości w kwestii zdobyczy wojennych. Oto nasza formuła. (Wiaczesław Mołotow w Poczdamie).
23 marca 1945 roku wybrali się do Opola pracownicy Urzędu Ziemskiego wraz z grupą operacyjną i komisarzem powiatowym. Dojechali jednak tylko do Fosowskich, gdzie zatrzymano ich i gdzie „na zimnej stacji” musieli spędzić pod dozorem całą noc. Rano, w towarzystwie komendanta wojennego Fosowskich pojechali dalej do Opola. Tu zaprowadzono ich „pod eskortą” do komendanta wojennego miasta. Po kilku godzinach zostali zwolnieni. Po czym „pochodem, czwórkami” zaprowadzono ich do „dawnego niemieckiego szpitala” i zabroniono wychodzenia na miasto. Jeden z grupy zlekceważył sobie zakaz i poszedł obejrzeć sobie miasto — i wrócił boso. Jak oświadczył „żołnierze ściągnęli mu na mieście buty z cholewami”. W następnych dniach „grupa operacyjna udała się w teren. Pracownicy Urzędu Ziemskiego natrafiają na szalone trudności. Legitymacje nie są przez żołnierzy radzieckich honorowane. Ani w mieście, ani na wsi nie ma żadnych organów bezpieczeństwa. Nasze bezpieczeństwo jest w opłakanym stanie i nie mamy co jeść” — brzmiało pierwsze sprawozdanie przesłane do Katowic.
6 kwietnia wysłano sprawozdanie nr 2 za okres od 29 marca:
„Działalność grup operacyjnych w terenie jest na skutek zaczepek żołnierzy rosyjskich ogromnie utrudniona. Dochodzi do tego, że członkowie grup operacyjnych wracają z terenu ograbieni. Niejednokrotnie używa się przeciwko nim broni. Na skutek tych niebezpieczeństw 30 marca nikt nie miał odwagi wy jechać w teren. Tego dnia, była Wielka Sobota, przybyła do Opola Milicja Obywatelska. Po świętach udałem się do komendanta i po długich pertraktacjach przydzielono mi trzech milicjantów, którzy udali się wraz z członkami grup operacyjnych w teren. Opracowano dotychczas 15 wsi. W dniu dzisiejszym milicja zakazała nam opuszczenia miasta. Podobno był niemiecki desant.
Stan zabudowań wiejskich i domów pozostawia wiele do życzenia. Zniszczenia wojenne sięgają 50 proc. Zboża na siew brak. Ziemniaków jest pod dostatkiem, ale wojska radzieckie ciągle rekwirują wszelkie zapasy. Prace w polu natrafiają na szalone trudności dlatego, że Rosjanie zabierają miejscową ludność do robót przymusowych. Bydło zostało zabrane gospodarzom w 80 do 90 proc. Idzie tu specjalnie o konie, krowy, nierogaciznę. Zapasy zboża na siew zostały przez wojsko niemal zupełnie skonfiskowane. Zabrano również traktory i maszyny rolnicze. Zostały tylko uszkodzone i niesprawne. W tej sprawie byłem u komendanta wojennego miasta. Nic nie osiągnąłem.
(c.d.n.)

(17)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Za specjalnym zezwoleniem udałem się na lewy brzeg Odry, gdzie na razie jeszcze urzędować nie wolno, do Prószkowa i Zimnic Małych. Stan majątków i gospodarstw po lewej stronie Odry jest opłakany. Tu również wojsko rosyjskie zarekwirowało zboże na siew. Znajduje się tam 5000 q kartofli. Majątek Prószków zabezpieczyłem i zostawiłem nadzór. 4 kwietnia przybyła do Opola grupa operacyjna siewna licząca 40 osób. Ponieważ nie mieli legitymacji w języku rosyjskim, zostali zabrani do pracy przymusowej na kolei, gdzie pracowali cały dzień. Wieczorem ich zwolniono. Zwołałem naradę z sołtysami i wójtami przedstawiając konieczność bezzwłocznego przystąpienia do siewów i sadzenia kartofli. (…)”.
O operatywności pracowników Urzędu Ziemskiego świadczy, że 9 kwietnia komisarz już wiedział, iż „wojsko rosyjskie spędziło bydło z wszystkich gospodarstw do Prószkowa, Dąbrówki, Rogowa i Żużeli”. Prosił o interwencję w komendzie wojennej w Katowicach „by choć część inwentarza zwrócono”. Bo „bez koni rolnicy nie będą w stanie obrobić ziemi”. Po prawej stronie Odry w Zawadzie znajdowało się 200 zarekwirowanych krów i 10 koni, w majątku Turawa 700 sztuk bydła, w Bierdzanach 80 krów i 30 koni. „Poza tym pewna część bydła, które spędzono z poszczególnych gospodarstw po prawej stronie Odry znajduje się w Siołkowicach, Groszowicach i Popielowie. Bydło to jest przeznaczone na wywóz i ubój. Jeśli nie podejmie się natychmiast odpowiednich starań, będzie ono stracone”.
Wójtowie i sołtysi dostarczyli danych, że bydło w liczbie 4880 sztuk znajduje się w Dobrzeniu Małym, Chróścicach, Zawadzie, Czarnowąsach, Turawie, Bierdzanach, Siołkowicach, Prószkowie i Ligocie Prószkowskiej. Koni było tam 2054. W Małym Dobrzeniu „padło na skutek pryszczycy 400 sztuk bydła”. Gospodarze obecni na zebraniu proszą Urząd Wojewódzki o interwencję w komendzie wojennej w Katowicach. Proszą — z myślą o odtworzeniu stada — o sto byków zarodowych.
Komisarz ziemski Kmita stwierdzał: „Praca w gospodarstwie i na roli jest ogromnie utrudniona na skutek przeszkód, jakie miały miejsce w niektórych wsiach: w Żelaznej Rosjanie zastrzelili gospodarza Polaka, Józefa Henkla, który nie chciał wydać swoich koni. Konie zabrano. W Dobrzeniu Małym gospodarz Franciszek Niestroj wyjechał na pole z koniem, którego zabrano mu pod groźbą karabinu. W Nowej Kuźni strzelano do gospodarza T. Zielozki. Konie zabrano. Gospodyni Franciszka Kanka wyjechała w pole z buhajkami, które zostały zabrane. W Kolanowicach Rosjanie zastrzelili gospodarza Polaka, Franciszka Szoltę. Bijasowi ze Szczepanowic pod groźbą karabinu zabrano konie. W Chrząszczycach zastrzelono gospodarza, który bronił swych koni. Wypadków poszczególnych jest taka masa, że nie da się ich nawet spisać”.
Na polach były miny. Wszędzie leżał zniszczony, i porzucony sprzęt wojenny. Powiedziano więc sołtysom, że należy to wszystko „w miarę możliwości pościągać na jedno miejsce i zgłosić Milicji Obywatelskiej”. Przez działania wojenne zostały w niektórych wsiach uszkodzone wały ochronne nad Odrą. Apelowano do ludności, by to naprawiła. Kazano zebrać w jednym miejscu porzucone samochody i rowery. Powołano agronomów wiejskich. Polecono im dowiedzieć się, jakie i ile nawozów sztucznych wysiewano w poszczególnych wsiach.
W Katowicach powstała Śląska Izba Rolnicza, która uruchomiła w Opolu Powiatowe Biuro Rolne. Między przedstawicielami obu instytucji doszło natychmiast do sporów kompetencyjnych. Kierownik Pow. Biura Rolnego, Władysław Jahołkowski też sporządził ogromne sprawozdanie datowane 16 kwietnia 1945 roku.
Pisał, że wybrał się w teren, porozmawiał z rolnikami i dowiedział się tego samego, co pracownicy Urzędu Ziemskiego. Że zabrano konie, a teraz zabiera się mężczyzn w wieku od 15 do 60 lat. Że na polach leżą miny. Zwłaszcza na lewym brzegu Odry. Że bez środka lokomocji nie można się ruszyć z miasta w teren. Jahołkowski poszedł na rozmowę z ppłk. Korablinem i poprosił o pomoc tudzież „o zwolnienie skomasowanych krów i kóz w poszczególnych miejscowościach powiatu lub oddanie ich na okres siewu do dyspozycji rolników”.
Pułkownik poinformował go, że „musi nastąpić oficjalne przejęcie wg szczegółowego spisu ziemi i obiektów rolniczych władzom odbierającym”, ale kiedy to nastąpi, nie wiadomo. Bo to załatwia się na wyższych szczeblach, a wojna jeszcze trwa. Nie powiedział, a polski urzędnik prawdopodobnie nie wiedział, że ziemia opolska miała na razie wojenny status ziemi zdobytej zgodnie z dyrektywą Rady Wojennej 1 Frontu Białoruskiego „w sprawie dopuszczenia na terenach niemieckich mających wejść w skład państwa polskiego, administracji polskiej”. Obowiązywały tu prawa wojenne z wszystkimi konsekwencjami. Jedno z tych praw polega na tym, że armia żywi się na zdobytym terenie.
Jahołkowski zaczął przekonywać, że przecież trzeba siać, bo na przyszły rok nie będzie co jeść. Prosił o pomoc „niezależnie od zewnętrznych trudności spowodowanych wojną”. Powołał gminne komitety siewne i obarczył odpowiedzialnością za sprawne przeprowadzenie akcji siewnej wójtów i sołtysów.
Tymczasem do Opola wpadła druga, liczna „brygada siewna”. Nie byli to ani rolnicy, ani traktorzyści z ciągnikami, ani mechanicy, po prostu aktywiści, którzy uważali za swój partyjny obowiązek zachęcić opolskich rolników do siewów wiosennych. Zboża na siew oczywiście także nie przywieźli. Ich praktyczna przydatność była więc żadna, za to trzeba było ich żywić i zakwaterować. Załatwianie specjalnych przepustek w wojen-komendzie zajęło trzy dni. Potem „ruszyli na wieś wzywając rolników do siewu”!
Wreszcie zjawił się jeszcze Pełnomocnik Rządu Tymczasowego ds. siewu i reformy rolnej, por. Kalinowski.
Z wielką ulgą przekazano mu kłopotliwe brygady siewne, zwrócono uwagę na konieczność interwencji w komendzie wojennej w sprawne „ludzi zabranych z poszczególnych wsi, którzy mogą udowodnić, że są Polakami i są potrzebni w pracy”. Staranie takie por. Kalinowski rozpoczął natychmiast w Katowicach. Sądził, że po przedstawieniu tam tragicznej sytuacji w powiecie opolskim przywiezie zboże na siew i materiał hodowlany. W Katowicach jednak powiedziano mu, że decyzje zależą „od władz wyższych’’ i odesłano do Opola z życzeniami owocnej pracy. Następnie przybył jeszcze delegat Ministerstwa Rolnictwa Jeszke, który czym prędzej zawrócił do stolicy. (CDN)

(18)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Sprawa musiała znaleźć jakieś rozwiązanie na miejscu. „Na konferencji z komendantem wojennym okręgu Bierdzany uzyskałem przyrzeczenie, że wojsko pomoże ludziom w pracach siewnych. W gminie Jełowa wojsko da do prac siewnych konie i woły, które będzie rozdzielał wójt”. Podobnie dogadywano się z Rosjanami w innych wsiach. Ministerstwo Rolnictwa otrzymało ze Związku Radzieckiego nasiona buraków cukrowych. Był najwyższy czas, by je wysiewać. 15 kwietnia doszło do rozmów na temat „przekazania ziemi i obiektów”. Komendant Zazuchin obiecał „wydać polecenie podległym mu formacjom, by niezwłocznie obsiano pola majątkowe leżące odłogiem na lewym brzegu Odry, gdzie do czasu specjalnego zarządzenia komendy wojennej nie można przejmować ziemi i udawać się tam celem zabezpieczenia materiału siewnego i hodowlanego”.
Osiągnięto, że komendant „obiecał podpisać przepustki oraz pisma do wójtów, agronomów i sołtysów skierowane do miejscowych formacji w terenie, że nie wolno im bez zlecenia komendy wojennej w Opolu zabierać ludzi pracujących w polu oraz bydła”. Niewiele to pomogło, choć w niektórych przypadkach poskutkowało.
Z terenu dochodziły wiadomości, że „brygady siewne” okradają rolników. „Zdarzają się wypadki, że zabierają gospodarzowi ostatnią świnię i krowę. W Łubnianach zabili maciorę na 2 tygodnie przed oproszeniem. Nie ma z nich żadnego pożytku i należałoby ich stąd zabrać”.
Pracownicy Powiatowego Urzędu musieli przyglądać się bezsilnie, jak „wojsko rosyjskie wywozi skonfiskowane gospodarzom meble, narzędzia rolnicze, traktory jak również ostatni inwentarz żywy i zapobiec temu nie można!”. Co gorsza „spędzone bydło jest wypuszczane na oziminy i tam wypasane”. Młyny w Murowie i Grabczoku „zostały ogołocone z gatrów i pasów transmisyjnych. Tor kolejowy od Namysłowa do Jełowej został rozkręcony i zabrany”. Jednak najgorsze było wywożenie ludzi, zabieranych „w niewiadomym kierunku”.
Urząd Ziemski stwierdzał: „W 95 proc. są to miejscowi Polacy, gospodarze na mniejszych i większych posiadłościach. Proszę o interwencję w komendzie wojennej w Katowicach, aby zarządzenie miejscowej komendy zostało wycofane, inaczej pola będą leżeć odłogiem”. I też nie pomogło.
Weterynarze, którzy już pozakładali lecznice w Opolu, Jełowej i Krapkowicach meldowali, że „Rosjanie oddali trochę bydła, ale chorego na pryszczycę i trzeba je leczyć. My tymczasem nie marny żadnych środków lokomocji”. 30 kwietnia „wojsko oddało gminie Winów 21 krów chorych. Gromada ta swoich własnych krów ma już tylko 8”.
Z 17 wielkich majątków Rosjanie przekazali Polakom „11 lecz bez inwentarza żywego”.
Akcję siewną przeprowadzono z olbrzymim wysiłkiem. Potem nadeszły żniwa i okazało się, że ziarno bynajmniej nie należy do tych, którzy je zebrali. Komendy wojenne rekwirowały zboże i siano, powodując ogromne zamieszanie i niepokój wśród ludności.
Po Konferencji Poczdamskiej wojewoda Aleksander Zawadzki poinformował starostę opolskiego:
„Na podstawie uzgodnienia sprawy z Głównodowodzącym Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej, Marszałkiem Rokossowskim, jego zastępca gen. płk. Trubnikow wydał do wszystkich komendantów wojennych i stacjonujących na terenie województwa śląsko-dąbrowskiego jednostek rozkaz następującej treści:
1. Niezwłocznie zwrócić do dyspozycji miejscowych władz polskich wszystkie plony zabrane podczas tegorocznych żniw przez Armię Czerwoną z indywidualnych gospodarstw chłopskich zarówno polskich, jak i repatrianckich i niemieckich.
2. Zwrócić natychmiast do dyspozycji polskich władz wszystek martwy i żywy inwentarz (konie, krowy, kosiarki) zabrane na żniwa z indywidualnych gospodarstw zarówno polskich jak i niemieckich.
3. Przekazywanie zbiorów i inwentarza winno się odbywać w obecności i przy udziale przedstawicieli starostwa, wójta, sołtysa.
4. O wykonaniu rozkazu donieść niezwłocznie specjalnym raportem z załączonymi aktami przekazania-przejęcia przedstawicielowi Rady Wojennej Półn. Grupy Wojsk Radzieckich przy katowickim Urzędzie Wojewódzkim, gen. lejt. Oziminowi.
Na podstawie powyższego polecam staroście: wejść niezwłocznie w kontakt z przedstawicielami Armii Czerwonej, którym zbiory zostały przekazane przez komendantów wojennych. Wydzielić odpowiednią ilość urzędników dla asystowania przy przekazywaniu zbiorów i inwentarza wójtom i sołtysom oraz dopilnowania ścisłego rozkazu gen. płk. Trubnikowa. Zwrócone zboże rozdzielić sprawiedliwie między repatriantów i wydzielić pewną rezerwę dla tych gospodarstw, na których siedzą wyłącznie Niemcy, a na których z biegiem czasu zostaną osadzeni repatrianci. Rezerwa ta ma zarazem posłużyć do wyżywienia Niemców, których będą zatrudniały do przymusowych robót organa władzy polskiej. Należy dopilnować, by inwentarz żywy i martwy pochodzący z gospodarstw niemieckich nie wrócił do rąk Niemców, a został przekazany do dyspozycji polskich sołtysów i wójtów na potrzeby gromad. Należy również zadbać o to, by odchodzące z terenu powiatu komendy Armii Czerwonej zabrały ze sobą tylko tę ilość koni i bydła, która należy im się etatowo i na które posiadają dokumenty.
Zarządzenie niniejsze będzie służyć ob. Staroście zarazem jako pełnomocnictwo Urzędu Wojewódzkiego do przejęcia od Armii Czerwonej zbiorów i inwentarza z indywidualnych gospodarstw w skali powiatu”.
Niestety, w powiecie opolskim na podstawie tego dokumentu udało się uratować zaledwie drugi pokos traw i ziemniaki tkwiące jeszcze w ziemi. Z całym ceremoniałem i protokólarnie odbyło się np. w Turawie przekazanie łąk 9 sierpnia: „Major Mamonow na majątku Turawa zwrócił protokólarnie: 3 motory benzynowe, 1 kosiarkę, 1 wóz, 1 bryczkę, Major komendant grupy 06402 do koszenia łąk Ma- monow oświadczył, że odnośnego rozkazu Marszałka Rokossowskiego nie otrzymał, natomiast na żądanie komisji przyrzekł zdać zabrane narzędzia i wydać podkomendnym zarządzenie zaprzestania koszenia II pokosu siana. Ze swej strony komisja natychmiast wydała polecenie wójtowi, by miejscowa ludność przystąpiła do sianokosów”.
Bywało również inaczej: „Na skutek doniesienia ludności wsi Raszowa i Daniec o zabraniu przez komendę wojenną z Tarnowa 7 krów, 6 cieląt i 2 świń, komisja udała się do majora Bachmuta z żądaniem zwrotu tego inwentarza.
(C.D.N.)

(19)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Komendant oświadczył, że krowy zabrał za pozostawione w czasie przemarszu wojska konie. Komisja wyraziła zdanie, że konie są własnością gospodarzy, a krowy muszą być zwrócone. Komendant odmówił wydania krów”. Byli tam starosta i kierownik Biura Rolnego Jahołkowski osobiście.
W Kobylnie „aktem zdawczo-odbiorczym” odebrano 21 fur żyta i 80 wozów siana, „które były przez wojsko zabrane z indywidualnych gospodarstw chłopskich we wsi Grabie i Kobylno”. W innych miejscowościach „skosili, wymłócili, wzięli i zaparli się”.
Przystąpiono więc na polecenie Urzędu Wojewódzkiego do rejestracji poniesionych strat. „Spis inwentarza żywego zarekwirowanego przez nieznane przechodzące formacje Armii Czerwonej na terenie pow. opolskiego w gospodarstwach drobnej własności” wykazał, że maszerujące wojska zabrały opolskim rolnikom 2626 krów, 1007 koni, 1898 świń, 935 kóz i owiec oraz 8111 kur. W czasie działań wojennych zniszczone zostały uprawy na obszarze 2049 ha, tj. ok. 10 proc. ozimin.
Strat poniesionych na skutek działalności komend wojennych w poszczególnych miejscowościach nie będziemy tu przytaczać, gdyż były one tak wielkie, że wyliczanie mogłoby czytelnika znużyć. Podamy wyrywkowo: W Kosorowicach zabrano rolnikom 57 koni, 202 krowy, 223 świnie, 10 owiec, 892 szt. drobiu. W Nakle: 36 koni, 150 krów, 162 świnie, 41 owiec, 1305 szt. drobiu. W Przyworach: 51 koni, 174 krowy, 192 świnie, 114 owiec, 1395 szt. drobiu. W Tarnowie: 68 koni, 242 krowy, 229 kóz, 222 świnie, 2049 szt. drobiu. W Zakrzowie: 30 koni, 68 krów, 71 świń, 1 owcę, 215 szt. drobiu. Ogromne spisy, przeprowadzone skrupulatnie w każdej wsi, u każdego gospodarza przekonują, że rolnictwo opolskie było w 1945 roku na dnie i musiało zaczynać praktycznie od zera.
Dopiero znając powyższe fakty można właściwie ocenić trudności aprowizacyjne Opola. Bardzo trudno jednak dziś jeszcze, kiedy wiemy dużo więcej niż ludzie przeżywający tamte czasy — zrozumieć postępowanie radzieckich komend wojennych na ziemi, już w Jałcie przyrzeczonej Polsce. Ziemia opolska nie była traktowana jak odzyskany teren polski, lecz jak zdobyczna ziemia niemiecka.
Ludziom mówiono, że jadą zagospodarowywać ziemie odzyskane. Zgodnie z oficjalną propagandą wyobrażali sobie to bardzo prosto: Niemców się wysiedli, Polacy wszystko przejmą i zaczną sytuację normalizować. Tymczasem widzieli i odczuwali na własnej skórze, że na Opolszczyźnie nie wszystka władza należała do Polaków i to po zakończeniu wojny. Propaganda pławiła się w sloganach o „odwiecznie polskich ziemiach śląskich po Nysę i Sudety”, które „powróciły do Rzeczypospolitej”, kiedy w Poczdamie mówiono o „ziemiach niemieckich przyznanych Polsce”, z których to ziem ściągano reparacje wojenne obejmujące całą Rzeszę.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że wojska radzieckie krwawo tę ziemię zdobywając, uznały się i czuły jak jej zdobywcy. Zbyt długo armia ta ulegała sugestywnej propagandzie, o której powiada Roy Miedwiediew: „Erenburg zamilkł. Wojsko trzeba było przyhamowywać rozpowszechniając słowa Stalina, że Hitlerzy przychodzą i odchodzą, a naród niemiecki zostaje”. Erenburg zamilkł, ale jego słowa: „Będziemy zabijać, zabijać, zabijać!” już zrobiły swoje.
Jednak mówiąc o skutkach przemówień i artykułów Ilji Erenburga trzeba przytoczyć dyrektywę Hitlera z 3 marca 1941 roku, wydaną na trzy miesiące przed napaścią na Związek Radziecki; „Ta wojna będzie wojną zdobyczną i niszczycielską”. (Ein Eroberungs- und Vernichturigskrieg). Jurysdykcja wojskowa ulegnie na terenie ZSRR ograniczeniu „ponieważ wojna dwóch światopoglądów nie jest sprawą wojskowego wymiaru sprawiedliwości”. Na terenie ZSRR „karalne czyny popełnione przez żołnierzy niemieckich z nienawiści w stosunku do nosicieli ideologii systemu żydowsko-bolszewickiego będą bezkarne”. Co to w praktyce oznaczało, wszyscy dobrze wiemy. Erenburg nawołując do zabijania Niemców po prostu nie był gorszy od Hitlera, tylko że skutki jego słów odczuła ludność cywilna jeszcze długo po zakończeniu działań wojennych.
Szczególna sytuacja, jaka wytworzyła się na ziemi opolskiej do dziś nie jest wyjaśniona. Czekają na wyjaśnienie sprawy naj bardziej bolesne: deportacje ludności cywilnej jakie miały miejsce także po 9 maja. Ta sprawa przetrwała najboleśniej w ludzkiej pamięci. Nie jest jasne, dlaczego tę ziemię potraktowano jednocześnie jako zdobyczną niemiecką i odzyskaną polską. Jako zdobyczną, objętą reparacjami wojennymi ogołocono ją z maszyn, sprzętu, zwierząt hodowlanych i pociągowych, z żywności i zapasów. Tak ogołocone miasto, tak zniszczony powiat podlegał administracyjnym władzom polskim, które nie miały żadnego wpływu na działalność radzieckich komend wojennych. Od czego więc mieli zacząć tu Polacy? Jak mieli tutaj żyć? Dużo jeszcze pytań czeka na odpowiedź.
W aktach znajduje się dokument sporządzony w gminie Krapkowice, w którym jako „zabici na tutejszym terenie przez żołnierzy radzieckich figurują 22 nazwiska osób cywilnych w różnym wieku”, zaś „wywiezionych do ZSRR” cywilów było 26.
Po sierpniu 1945 roku administracja polska zaczęła czynić starania u władz radzieckich w sprawie zwolnienia uprowadzonych cywilów argumentując, że poszczególni „internowani” są narodowości polskiej.
Obowiązek troszczenia się o rodziny pozbawione żywicieli spadał na opiekę społeczną, która płaciła również zasiłki 127 matkom „dzieci po żołnierzach radzieckich” w wysokości 200 zł miesięcznie. Na wolnym handlu kilogram masła kosztował 900 zł. Kobietom tym, które bez wyjątku twierdziły, że zostały zgwałcone, zaproponowano oddanie dzieci do sierocińców. Były to panny, mężatki mające już inne dzieci, wdowy. Żadna z tej propozycji nie skorzystała.
Ostatni akt wojny: gwałty, rabunki, napady i maruderstwo przeciągał się na ziemi opolskiej aż do końca 1946 roku.
14 stycznia 1946 roku zamordowany został w lesie Franciszek Kasperek z Nowej Wsi czterema strzałami przez trzech osobników w mundurach radzieckich. Sołtys gromady Grudzice opisał to następująco: „Kasperek udał się wraz z furmanką i córką Marią do lasu tutejszego nadleśnictwa, gdzie przy Baraniej Alei z głębi lasu przyholowali bliżej drogi kopalniaki, które miały być następnego dnia odwiezione na stację w Suchym Borze. Gdy już kończono pracę, przystąpiło do niego trzech osobników wykrzykując, że kradnie drzewo i zażądali dokumentów, potem odeszli”.
(CDN)

(20)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Po chwili, gdy odjechał do tzw. Izbickiej Drogi podeszli znowu i zepchnęli go do przydrożnego rowu, pomimo próśb, by darowali mu życie, a wzięli konia i wóz, bo ma tak liczną rodzinę, zabili go czterema strzałami w twarz, brzuch i piersi. Córka jego wołając o pomoc ratowała się ucieczką do lasu. Po dokonanym czynie sprawcy krwawej zbrodni uciekli do lasu”.
28 stycznia 1946 roku bandyci napadli na mieszkanie Angresów z Krapkowic, używając broni zabili Angresa i jego żonę, raniąc ciężko jednego z obecnych w domu krewnych, który wkrótce zmarł. Bandyci przyszli z lasu.
11 lutego 1946 roku o godz. 23.30 pięciu osobników wtargnęło do mieszkania Kandziory z Półwsi i pod pretekstem poszukiwania skradzionego konia przeszukali stajnie ob. Kamlera, Ledwiga, Kuniczka, Iwańskiego, Warzechy i wdowy Ledwigowej. Ludzie ci zwrócili im uwagę, że jest noc i że o tej porze obywateli nachodzić nie wolno. Odpowiedzieli, że są żandarmerią i że im wolno. 13 lutego o 4 rano kilku żołnierzy włamało się do Ledwigowej i zabrali 2 krowy. 14 lutego zabrali Janowi Kuli 1 krowę, potem okradli kościół w Półwsi zabierając wszystkie dywany, obrusy i sprzęt kościelny.
15 lutego o godz. 20 napadli na przejeżdżającego gospodarza, zastrzelili go i zabrali konie. W tym samym dniu o godz. 23 włamali się do Jana Iwańskiego i zrabowali odzież, obuwie i krowę. Ślady na świeżym śniegu prowadziły do obozu rosyjskiego odległego o ok. 200 m od zagrody. 17 lutego nocą żołnierze uzbrojeni weszli do Kałuży i zastrzelili jego, żonę i świekrę. Teść Kałuży uratował się dzięki temu, że spał na poddaszu. Sołtys wraz z aktywem wiejskim donosząc o tym staroście kończyli: „Od żniw Półwieś jest systematycznie rabowana przez żołnierzy radzieckich, którzy ukradli już 20 krów, tyleż koni i 1 wołu”.
10 lutego nadleśniczy z Prószkowa zameldował o zabraniu 64,5 m sześc. drewna przez żołnierzy radzieckich. „Bandy grasują w lesie, zabierają wozakom konie, postrzelili Lisonia Józefa z Jaśkowic. Wieczorem wojsko zrobiło na nich obławę. Znaleziono konie, ale bandyci uciekli. Robotnicy leśni i wozacy boją się pracować w lesie”.
To był już rok 1946. We wrześniu 1945 roku prezydent Tkocz meldował do Katowic: „Żołnierze radzieccy w bezprawności swego działania nie znają granic. Żaden środek nie jest dla nich zbyt radykalny i niemożliwy do zastosowania, jeśli idzie o realizację ich planów. Przechodzień zaczepiony na ulicy i wezwany do oddania tej czy innej rzeczy może zostać pobity lub zabity. Potem sprzedają łupy na wolnym rynku. Ostatnio wymyślili kontrolę mieszkań w poszukiwaniu dezerterów, co jest kolejnym pretekstem do kradzieży”.
Miesiąc później stwierdził: „Nad tym wojskiem nikt już nie panuje. Oni tę ziemię zdobyli, wszystko należy do nich. 19 bm. żołnierz radziecki napadł na jadącego motocyklem milicjanta. Wszczęto pościg. Napastnika ujęto, ale jest dwóch zabitych: podporucznik WP i woźny sądu okręgowego, 1 milicjant ciężko ranny i 1 cywil. Placówki MO w niektórych wsiach zostały zlikwidowane”.
Po tym wypadku komenda wojenna wstrzymała na jakiś czas „radykalnie” przepustki. Nie zapewniło to jednak spokoju mieszkańcom miasta i powiatu.
21 lutego 1946 roku starosta Janus zawiadamiał Urząd Wojewódzki, że: „Do tej chwili różne obiekty są zajęte przez władze radzieckie: folwark, piekarnia, baraki itp, które są prawdopodobnie schroniskiem różnych maruderów i przestępców. Mimo wielokrotnych interwencji przez MO, a nawet przy pomocy Wojska Polskiego stacjonującego na naszym terenie, nie udało się ich zlikwidować”.
Takie drobiazgi, jak kradzież służbowych rowerów pracownikom Rejonowego Urzędu Telefoniczno-Telegraficznego w Opolu, którzy wracali wieczorem z pracy w terenie, jak to, że „Rosjanie zabrali sołtysowi 15 kg masła przeznaczonego na kontyngent, śmiali się, że zaprosili gości i będą urządzać bal” (17 listopada w Bukowej gm. Zagwiździe) czy zabieranie ludziom żarówek, bezpieczników, silników czy odbiorników radiowych w ogóle nie warte byłyby wspomnienia, gdyby nie były na porządku dziennym.
Nie było w zwyczaju publikowanie wyroków sądów wojennych i wojskowych. Prawdopodobnie dowiedzielibyśmy się, że władze radzieckie najostrzejszymi środkami zwalczały przejawy maruderstwa, dezercji i bandytyzmu. Pod warunkiem, że przestępców ujęto. Chroniła ich anonimowość munduru. I prawdopodobnie, choć nikt się do tego przyznać nie chce — rzeczywiście „nad tym wojskiem nikt już nie panował”.
ROZDZIAŁ 6
W Poczdamie zgodzono się na „reparations in kind” czyli reparacje rzeczowe, natomiast nie padło tam ani słowo na temat deportacji mieszkańców ziem przyznanych Polsce.
Nikt dokładnie nie ustalił, ilu konkretnie mieszkańców ziemi opolskiej zostało wywiezionych do Związku Radzieckiego pod koniec — i po zakończeniu wojny. Sądząc z zachowanych spisów, tylko z powiatu opolskiego było ich kilkuset.
Powiat ten liczył na początku roku 109 188 mieszkańców, z czego 102 524 rodzimej ludności, przy znającej się do narodowości polskiej. Osadników i repatriantów było zaledwie 5 584, Niemców — 1080.
Jesienią 1945 roku obsiano 24 030 ha, w tym 15 990 ha żytem, 2367 ha pszenicą i 147 ha rzepakiem. Siewy wiosenne 1946 roku przeprowadzono na 24 619 ha. Był to olbrzymi i godny podziwu wysiłek biorąc pod uwagę brak koni i sprzętu. Na koniec I kwartału 1946 roku w całym powiecie opolskim było zaledwie 2072 konie. Rolnicy musieli zaprzęgać krowy do pługów. Świń naliczono 2013, kóz — 5 456, drobiu —17 119 sztuk.
Wiele wsi w powiecie opolskim wyszło z wojny bez większych strat ludności. Były jednak takie miejscowości, gdzie liczba mieszkańców w porównaniu z rokiem 1939 znacznie się obniżyła:
| 1939 | 1945 | |
| Kol. Gosławicka | 2024 | 1596 |
| Grudzice | 2193 | 1112 |
| Król. Nowa Wieś | 8351 | 5225 |
| Grabie gm. Łubniany | 610 | 209 |
| Osowiec | 1878 | 431 |
| Czanowąsy | 3528 | 2040 |
| Rogów Opolski | 1772 | 512 |
| Dąbrówka Dolna | 967 | 431 |
| Dobrzeń Wielki | 4218 | 2695 |
| Chróścice | 2374 | 1339 |
| Gosławice | 4260 | 1706 |
| Ozimek | 4000 | 498 |
| Krogulno | 1233 | 345 |
| Pokój | 2810 | 1083 |
| Prószków | 2511 | 1533 |
| Źlinice | 1419 | 648 |
(C.D.N.)

(21)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
W roku 1947 Sąd Grodzki w Opolu przystąpił do rozpatrywania wniosków o uznanie za zmarłe osób, które od co najmniej trzech lat nie dawały znaku życia, bądź których metryki zgonu należało dopiero sporządzić. Rozprawy były krótkie. Wystarczył wniosek i zeznania co najmniej jednego świadka. Te zeznania spisywano na małych drukach w najbardziej lapidarny sposób. Jeśli dziś bierzemy do rąk akta z tego okresu, zdumiewa przede wszystkim ich dobry stan, po wtóre — ilość teczek, których liczba dochodzi do 20 000. Rzadkie były przypadki, kiedy osoby przybyłe ze Wschodu szukały świadków śmierci lub życia swych zaginionych najbliższych. Najwięcej rozpraw odbyło się w związku z zaginięciem mężczyzn, zabranych w miesiącach od stycznia do kwietnia 1945 roku z terenu całej Opolszczyzny, przez wojska radzieckie. W ZSRR od Leningradu przez Czelabińsk aż do Borżomi na Kaukazie przybywało grobów, w których chowano zmarłych, porwanych cywilów ze zdobytej ziemi. W ramach „reparations in kind”.
I tak świadek Jan Kochanek zeznał, że z Wawrzyńcem Szymańcem spotkał się w Łabędach „na miejscu zbiórki, skąd zostaliśmy odtransportowani w głąb Rosji i przebywali na Kaukazie w obozie Borżomi. Szymaniec tam zachorował i 7 czerwca 1945 roku zmarł. Osobiście wyniosłem jego zwłoki, które następnie pogrzebałem, gdyż byłem wyznaczony do grzebania trupów”.
Antoni Danisz zaświadczył o śmierci Jana Wiencha: „Znałem go osobiście, gdyż pochodzimy z tej samej wioski. Razem zostaliśmy zabrani do Rosji i przebywali w obozie w Dniepropietrowsku. Wiench zachorował i zmarł 15 listopada 1945 roku. Zmarł w baraku, w którym i ja mieszkałem”.
Wywieziony również dr Teodor Kapica poświadczy — śmierć Pawła Wiśnego z Kaniowa. Przebywali razem w obozie w Alszewie nad Donem. „Z tego obozu zostaliśmy następnie przewiezieni do Jeniakiewa koło Stalino. Obaj w tym obozie zachorowaliśmy i zostali przewiezieni do szpitala. Paweł Wiśny zachorował na ogólne osłabienie i cały spuchł. Zmarł w końcu lipca 1946 roku w tym szpitalu”.
Niektórych pod koniec roku 1945 odesłano do Polski. Tak Antoni Czech z Komprachcic opisał śmierć Franciszka Wanzke: „Zostaliśmy zabrani do obozu Elzer koło Odessy. W drodze powrotnej do Polski Franciszek Wanzke zmarł między Szymalinką a Szepietówką w dniu 15.12.1945 roku. Razem z innymi kolegami pochowaliśmy zwłoki we wsi Szepietówka”.
Wiek wywiezionych mężczyzn kształtował się od 50 do 60 lat. Stanisław Osiński należał do młodszych, urodził się w roku 1901. Paweł Roy z Luboszyc zeznał: „Poznaliśmy się na miejscu zbiórki w Kluczborku. Już tam obaj zachorowaliśmy. Ja na zapalenie płuc, Osiński na czerwonkę. W Częstochowie obaj trafiliśmy do izby chorych. Osiński nie wyzdrowiał i zmarł w Częstochowie 20 marca 1945 roku. Pochowaliśmy go na cmentarzu w Częstochowie razem z kolegą Pawłem Wolnym z Groszowic”.
Zdarzały się też sprawy, przez które do Opola trafiało echo wydarzeń, dziejących się daleko stąd. Sąd np. poszukiwał świadków życia lub śmierci „Włodzimierza Pitułaja ur. 22. 09.1895 r. w Kaluszu, ostatnio zamieszkałego w Stanisławowie, który aresztowany przez władze sowieckie 12 października 1939 roku w Stanisławowie do dziś nie dał znaku życia i wszelki ślad po nim zaginął”. Szukano również: „Jakuba Iwanickiego ur. 26.08.1888 roku w Szurze Modlinieckiej na Podolu, z zawodu kolejarza, ostatnio zamieszkałego w Radziwiłłowie pow. Brody woj. wołyńskie, który w grudniu 1940 roku zabrany został przez władze sowieckie i od tego czasu ślad po nim zaginął”.
Wielu mieszkańców Opolszczyzny straciło życie podczas wkraczania Armii Radzieckiej. Aby uzyskać zezwolenie na dodatkowy wpis do ksiąg metrykalnych, co najczęściej wiązało się z możliwością uzyskania renty lub pomocy społecznej, rodziny musiały uzyskać odpowiednie orzeczenie sądu.
I tak Franciszek Pogrzeba z Zakrzowa oświadczył przed sądem: „W styczniu 1945 roku, kiedy wojska radzieckie wkroczyły do Zakrzowa, został Józef Laksy przez nich zastrzelony. Było to 25 stycznia 1945 roku”. Józef Laksy miał 66 lat.
Wincenty Marszałek oświadczył: „Tomasz Grzesik został 22 stycznia 1945 roku zastrzelony przez wojska sowieckie. Zwłoki jego widziałem i pochowałem z moim bratem Alojzym i Franciszkiem Kałużą w lesie 50 m od szosy wiodącej do Opola”. Tomasz Grzesik miał 51 lat.
Jan Salwa tak opisał śmierć Adama Jońca z Bierdzan: „W drodze powrotnej z ewakuacji mieliśmy zamiar przenocować koło szosy. Było to 30 czerwca 1945 roku w pobliżu Oławy. Podeszło do nas trzech żołnierzy radzieckich i zażądali tytoniu i zapałek. Byli oni pijani. Kiedy myśmy im już dali tytoń i więcej nie mieliśmy, zaczęli nas bić. W pewnym momencie Joniec uciekł. Dopadło go dwóch żołnierzy, z których jeden Jońcę zastrzelił. Ja w międzyczasie szarpałem się z trzecim żołnierzem, aż mu w końcu uciekłem”. Zabity przez żołnierzy radzieckich „w swoim mieszkaniu” został 25 stycznia 1945 roku Aleksy Ratuszny, co potwierdził przed sądem sołtys gromady Krzanowice gm. Czarnowąsy, Roman Kaczmarek. Oświadczył: „Zwłoki wynieślimy najpierw do ogródka, potem został na polu pochowany”. Aleksy Ratuszny miał 40 lat.
Na polu także „złożony do grobu” został 43-letni Franciszek Gryka z Kolonii Gosławickiej, który „został zastrzelony 24.1.1945 roku przez Sowietów”. Razem z innymi pochował go Florian Klimek z Gosławic.
Tego samego dnia „Sowieci zastrzelili Jana Niestroja z Półwsi”. Mieszkanka Półwsi Maria Weidler oświadczyła, że widziała jego zwłoki leżące na ulicy i powiadomiła jego żonę. Miał 52 lata. Dwa dni później, 26 stycznia. Rosjanie zastrzelili Antoniego Czecha z tejże Półwsi: „Sowieci zastrzelili również Kaspra Czecha brata Antoniego” zeznał świadek Jan Ledwig. Franciszek Jendryka z Raszowej: „Józef Warzecha, lat 51, został zastrzelony przez żołnierzy radzieckich w Raszowej. Jego zwłoki wraz z innymi pochowałem na cmentarzu”. O śmierci 48-letniego Ignaca Paczuły tak mówił przed sądem ten sam świadek: „Przyjechało auto z żołnierzami. Zapytali, czy ma syna w wojsku i bez wielkiej ceremonii jeden z żołnierzy wydobył broń i Paczułę zastrzelił. Zwłoki pogrzebałem na cmentarzu”.
O tym, że osławiony kat z obozu w Łambinowicach, Furman nie był zwykłym więźniem, świadczy zeznanie Elżbiety Gebauer z Zakrzowa: „Mój mąż wracał z ewakuacji i został zatrzymany w obozie w Łambinowicach. Urzędnik obozu nazwiskiem Furman, kiedy się o męża dopytywałam, zaczął przeglądać książki i oświadczył mi, że mąż się tam znajdował i w październiku zmarł”.
(C.D.N.)

(22)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Sąd Grodzki zwrócił się 13 lutego 1947 roku do: „Komendanta obozu pracy w Łambinowicach” w sprawie znalezienia świadka śmierci Gebauera, kolejarza. Odpowiedź nie nadeszła. Sąd ustalił wobec tego I datę zgonu Gebauera na 4 października 1945 roku.
Niesławnej pamięci obóz pracy przy ul. Kropidły w Opolu także trafił do akt sądowych.
Antoni Pietrek z Biadacza na temat śmierci 76-letniego Oskara Trägera tak powiedział przed sądem: „W lipcu 1945 roku zostałem zabrany przez milicję i odstawiony razem z Trägerem do więzienia w Opolu. Z tego prowizorycznego więzienia chodziliśmy do roboty. 23 września 1945 roku Oskar Träger zmarł”.
O śmierci 62-letniego Kaspra Zimka zaświadczył: „Dnia 29 paździenika 1945 roku. Do księdza proboszcza parafii Luboszyce. Niniejszym stwierdzam, że Kasper Zimek zmarł 28.10.1945 roku o godz. 3 po południu w lagrze w Opolu. Referent Bezpieczeństwa Publicznego wsi Luboszyce Góra Wincenty”. Świadek Antoni Pietrek zeznał, iż: „Dnia 25 lipca został razem z Kasprem Zimkiem przez milicję aresztowany i odstawiony do obozu pracy w Opolu. Kasper Zimek zachorował ciężko i 28 lipca 1945 roku zmarł”.
To znaczy, że człowiek ten przeżył w obozie dokładnie trzy dni!
Na pytanie: gdzie chowano zwłoki z obozu przy ul. Kropidły, odpowiedzi nie ma.
W tym samym obozie zmarł także Szymon Niewald z Biadacza, o czym zeznała Monika Kupka: „We wrześniu 1945 roku zostałam aresztowana i przebywałam w obozie pracy. 14 września, gdy byłam na korytarzu więziennym widziałam, jak aresztanci znosili z I piętra trupa. Rozpoznałam w nim Szymona Niewalda z Biadacza”.
Sąd orzekał we wszystkich tego rodzaju sprawach, że: „Śmierć nastąpiła w związku z wojną” i zwalniał wnioskodawców z opłat sądowych.
W roku 1945 i latach następnych można było trafić do więzienia za popełnione przestępstwa, ale też na skutek pomówienia. Pod tym względem szczególnie interesujące byłyby akta byłego PUBP w Opolu, które znamy tylko fragmentarycznie, jednak są one na tyle interesujące, że warto przytoczyć kilka przykładów, jak zaraz po wojnie działa się sprawiedliwość.
Sprawa, przekazana przez PUBP w Opolu do prokuratury dotyczyła Pawła Frysztackiego, który: „Rozsiewał propagandę antypaństwową przez śpiewanie piosenki w miejscach publicznych, ubliżając prezydentowi państwa polskiego ob. Bierutowi, ob. Osóbce-Morawskiemu i ob. Gomułce. Ww. jest posądzony o wrogie nastawienie do obecnego rządu. Stara się wszelkimi siłami przeszkodzić w odbudowie państwa polskiego. Następnie sieje propagandę, że polski rząd jest komunistyczny, że niebawem przyjdzie wojsko Andersa, to rząd razem z Rusami będzie musiał uciekać do Rosji, a wszystkich PPR-owców wystrzelamy. Następnie rozgłaszał, że morderstwo w Katyniu popełnili Rosjanie, a nie Niemcy. Prócz śpiewania piosenki o treści antypaństwowej, do reszty popełnionych przestępstw nie przyznaje się, wobec czego postanowiłem sprawę zakończyć i oddać do dyspozycji prokuratora Sądu Okręgowego w Opolu”. Podpis nieczytelny.
Zagrażająca państwu piosenka miała treść następującą:
Gówno w trawie zafurczało
i myślało leżąc równo,
że się wreszcie doczekało,
bo dziś ważne każde gówno.
Tę piosenkę, tę z przeróbki
śpiewam dla pana Osóbki.
I ten refren od rekruta
śpiewam dla pana Bieruta.
Wszystkie rymy też do spółki
śpiewam dla pana Gomułki
i od całej polskiej nacji
nasermater demokracji.
St. sierżant PUBP w Opolu Lucjan Hadziński przesłuchał jako świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego Sonnenburg i więzienia w Strzelcach Opolskich Ewalda Marszala. Marszal oświadczył, że: „Frysztacki organizuje PSL i chciał zrobić prowokację. Ciągle pyta, ile milionów rząd trwoni na hasła, ulotki i plakaty, zamiast przeznaczyć te pieniądze na chore dzieci i szpitale. Mówi, że paczki UNRRA zamiast polskim robotnikom, rząd daje Armii Czerwonej. Że ten rząd nie ma w kraju nic do gadania, bo w Polsce rządzą Sowieci. Naród polski nie chce być 17. republiką radziecką, jak nie chce kołchozów. Wykrzykuje, że tylko Armia Krajowa walczyła w Polsce o wolność i nikt więcej, gdzie są polscy generałowie, których wzięli Sowieci i wywieźli. Zamordowali ich, jak zamordowali wojsko polskie w Katyniu”.
Drugi „były więzień za Niemców” Jan Blacha z Dobrzenia Małego oświadczył: „Żyję nieślubnie z matką Frysztackiego, który przyniósł i śpiewał piosenkę ubliżającą całemu Rządowi Jedności Narodowej. Dlatego zabrałem mu w nocy kartkę z piosenką i oddałem tow. Kubicy, okręgowemu sekretarzowi PPR. Frysztacki zajmuje się polityką antyrządową. Mówi, że w Polsce będzie dobrze, jak się ten rząd wypędzi z powrotem do ZSRR. Nie chce pracować, a ma pieniądze na hulanki. W klapie nosi koniczynkę”.
Przesłuchujący chciał wiedzieć: „Czy Frysztacki cieszył się, że NSZ zamordował PPR-owca?”. Blacha odpowiedział: „Bardzo się cieszył, że o jednego czerwonego mniej. Śmiał się na całe gardło, kiedy przeczytał w gazecie, że bandyci z NSZ złapali w Kluczborku jednego PPR-owca i kazali mu wypić trzy litry gnojówki”.
Przesłuchana została także matka Frysztackiego, Marta Jednosiniec, która powiedziała, że syn wraca co dnia z Opola z innymi wiadomościami, że się z nią kłóci i stale powtarza, że komunistyczny rząd trzeba z Polski wypędzić.
Paweł Frysztacki urodził się w 1919 roku w Nikiszowcu koło Katowic. Półtora roku służył w Wehrmachcie, z zawodu był księgowym. Przesłuchiwał go funkcjonariusz PUBP Buczakowski.
Do dyspozycji sądu przekazano Frysztackiego 13 czerwca 1946 roku. W lipcu gotowy był akt oskarżenia, w którym zarzucano oskarżonemu przestępstwo na szkodę odbudowującego się państwa. Zanim doszło do rozprawy, Jan Blacha uciekł do Niemiec, a magistrat opolski zaświadczył, że Frysztacki trudnił się sprzedawaniem lodów. Mec. Antoni Iwanowski zawnioskował „zbadanie stanu psychicznego oskarżonego, gdyż w 1941 roku był ciężko ranny w głowę. Odłamek tkwi do dziś w mózgu”. We wrześniu nadeszło do sądu oświadczenie podprokuratora Specjalnego Sądu Karnego w Katowicach Juliusza Niekrasza, w którym zaświadczał chlubną przeszłość oskarżonego: czuł po polsku, zadawał się wyłącznie z Polakami, prosił o kontakt z partyzantami i został łącznikiem. Sąd wydał w tej sprawie wyrok uniewinniający i nakazał zwolnić Frysztackiego z aresztu. Tydzień później obrońca zawiadomił sąd, że: „Paweł Frysztacki został bezpośrednio po opuszczeniu więzienia zatrzymany przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa w Opolu”.
(C.D.N.)

(23)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Jak poważnie traktowano opowiadanie dowcipów na temat władzy, przekonał się także nauczyciel Adam Ogonowski, który przy wódce opowiedział następujący kawał: „Jechał Bierut z Gomułką w taksówce. Po drodze spotkali starą babinkę, która niosła ciężki tłumok. Zabrali ją. W samochodzie babinka zaczęła puszczać bąki. Gomułka odwrócił się i spytał: dobra kobieto, co wy robicie, w samochodzie jest prezydent Bierut! Na to babcia odpowiedziała: cóż, gęby mogliście nam pozatykać, ale dupy zatkać się nie da”.
Postanowienie o tymczasowym aresztowaniu Ogonowskiego wystawiła Wojskowa Prokuratura Rejonowa w Katowicach: „Zważywszy, że Ogonowski Adam czynił przygotowania do zmiany ustroju państwa polskiego w ten sposób, że rozsiewał fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom państwa polskiego lub też obniżyć powagę jego zwierzchnich organów mówiąc, że Bierut i Gomułka zamknęli gęby, lecz tyłków nie pozamykają”.
Przesłuchanie świadków wyglądało w ten sposób: Funkcjonariusz PUBP Henryk Kisiel: „Czy sądzicie, aby ten kawał był wicem politycznym?” Na co świadek, gajowy Bolesław S. odpowiedział: „Ja uważam, że opowiedziane wice są polityczne, mają charakter czysto polityczny, a opowiadanie ich przez osoby świadome świadczą o wrogim ustosunkowaniu się do obecnego rządu i podrywają autorytet obecnej rzeczywistości”.
Klemens Wrzalik trafił przed oblicze sądu za następujący kawał, również opowiedziany w restauracji po dużej wódce: „Przyszedł Bierut do nieba i nie został wpuszczony. Udał się więc do czyśćca, gdzie go również nie wpuszczono. Poszedł do piekła, ale diabli go przyjąć nie chcieli, więc wrócił na ziemię. Wrócił i spotkał Żyda z wielką walizką. Poskarżył mu się, że umarł i teraz nigdzie go nie chcą. Na to litościwy Żyd: Właź pan do walizy, zawiozę pana do Stalina. On pana z pewnością przyjmie”.
Wojskowa Prokuratura Rejonowa w Katowicach i w tej sprawie wydała postanowienie o tymczasowym aresztowaniu uzasadniając jak poprzednio: „Wrzalik Klemens czynił przygotowania do zmiany ustroju państwa polskiego w ten sposób, że 5 listopada rozsiewał fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom państwa polskiego lub też obniżyć powagę jego zwierzchnich organów mówiąc, że prezydent Bierut nie ma miejsca w niebie ani w piekle i że został przez Żyda ofiarowany jako podarunek dla Stalina”.
Sąd Okręgowy w Opolu skazał obu dowcipnisiów na karę po pół roku więzienia, którą to karę co do dnia odbyli.
Rozdział 7
Do końca 1945 roku tymczasowe poświadczenia obywatelstwa polskiego otrzymało 52 959 osób, jak wynika ze sprawozdania starosty datowanego 30 grudnia.
Do końca I kwartału 1946 roku liczba osadników nieco się zmniejszyła. Przyczyny były różne. Część porzuciła przydzielone im gospodarstwa i pojechała dalej, części odebrano własność na rzecz dawnych właścicieli, którzy po uzyskaniu tymczasowego obywatelstwa polskiego natychmiast przystępowali do rewindykacji swego mienia.
Sprawy majątkowe rozstrzygano w ten sposób, że zweryfikowana żona właściciela gospodarstwa lub domu miała prawo do całego majątku, a więc zabiegała o jego przywrócenie, nawet jeśli mąż i współwłaściciel przebywał za np. przynależność, do NSDAP lub SA w więzieniu i czekał na wyrok Sądu Specjalnego w Katowicach.
Także spadkobiercy nieobecnych właścicieli powołując się na swe prawa domagali się zwrotu majątku rodzinnego. W kilku przypadkach zaskoczony repatriant dowiedział się, że musi zapewnić dożywocie starej lub kalekiej osobie należącej do rodziny dawnego gospodarza, ponieważ dożywocie było zapisane w aktach notarialnych.
Bardzo wielu Ślązaków, znajdujących się w obozach jenieckich w ZSRR, Belgii, Francji, we Włoszech, Anglii, a nawet w Egipcie zostało zwolnionych z niewoli na skutek interwencji władz polskich, po zapewnieniu miejscowej komisji weryfikacyjnej, że rodzina uzyskała tymczasowe obywatelstwo polskie, a dany obywatel może liczyć na zweryfikowanie.
Władze polskie wszczęły też energiczne zabiegi o zwolnienie tych obywateli, których pozabierały radzieckie komendy wojenne wraz ze zdemontowanymi maszynami lub zarekwirowanym bydłem. Reparacje objęły wszystkie cementownie, fabrykę czołgów i łodzi podwodnych, czyli Hutę Małapanew w Ozimku, dwie odlewnie żelaza, Hutę Szkła w Murowie, fabrykę pończoch, fabrykę blachy cynkowej w Jedlinie i opolski browar.
Wielu też mieszkańców powiatu opolskiego znalazło się po zakończeniu wojny w poszczególnych strefach okupacyjnych w Niemczech i wyrażało pragnienie powrotu.
Niemcy były pokonane i zniszczone. Uciekinierów ze Wschodu lokowano w wielkich schronach przeciwlotniczych, barakach, koszarach, wagonach, rzadziej w domach. Warunki, może z wyjątkiem amerykańskiej strefy okupacyjnej były tam o wiele gorsze, aniżeli w tym samym czasie w Polsce. Tęsknota za domem, niepewność jutra skłaniały ludzi do szukania kontaktów z polskimi misjami wojskowymi i podjęcia starań o powrót do domu.
Polska swoich „dzieci odzyskanych” nie odtrącała, choć poszły nieraz na manowce. Różne też bywały te powroty.
Z mieszanymi uczuciami czytam pisma rodzin członków partii hitlerowskiej, które uciekały się do najbzdurniejszego kłamstwa, byle tylko odzyskać aresztowanego męża, ojca, syna czy brata. I zachować majątek.
Godzi się tu podkreślić, że NSDAP nie była partią masową. Była to partia kadrowa, a przynależność do niej po 1933 roku była wyróżnieniem. Stąd nawet wśród członków SA i SS było wielu bezpartyjnych, nie mówiąc o korpusie oficerskim Wehrmachtu i dygnitarzach. Nie może być mowy o żadnym przymusie wstępowania do NSDAP.
I te same władze, które ze śmiertelną powagą ścigały dowcipy, padały ofiarą własnej nieznajomości wewnętrznych spraw niemieckich.
Wykorzystując tę nieznajomość, zmyślano najdziwniejsze powody, dla których rzekomo ten czy ów wstąpił do partii hitlerowskiej, m.in. obawę o utratę chleba. W Niemczech tej jednej obawy nie miał nikt. W hitlerowskich Niemczech każdy musiał pracować, nie chcąc znaleźć się jako element aspołeczny w obozie koncentracyjnym. Przenoszenie schematów doświadczeń wschodnich na grunt niemiecki okazało się najczęściej korzystne dla byłych hitlerowców: w przedwojennej Polsce było bezrobocie, w Polsce dzięki przynależności do jakiejś partii człowiek mógł się lepiej urządzić, w Polsce powojennej trwało masowe zachęcanie do zapisywania się do PPR, dzięki czemu niejeden lumpenproletariusz uzyskał szlify i awansował zwłaszcza do milicji i bezpieczeństwa.
(C.D.N.)

(24)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
zbitka pojęciowa była pułapką, z której niejeden, hitlerowiec wyszedł bez szwanku.
Rozalia P. z Popielowa tak sformułowała prośbę o zwolnienie męża Alojzego z obozu pracy w Jaworznie: „Mój mąż został zabrany w czasie wojny do wojska niemieckiego jako pomoc robotnicza przy samochodach. Pochodzi z rodziny polskiej. Jego matka nie umiała mówić po niemiecku. W ogóle był człowiekiem cichym i spokojnym i dobrym dla Polaków pracujących na wsi w czasie hitlerowskim. Jako kupiec zmuszony był wstąpić do partii, ale nie na długo, bo zgrzeszył naumyślnie kupując towar u Żydów. Po roku go wypisali”.
Plutonowy MO, Antoni Skowron z Łubnian poświadczył: „Jan R. wstąpił do NSDAP jedynie dlatego, aby mieć możność nabywania materiałów budowlanych dla swego przedsiębiorstwa”.
W piśmie do prokuratora Sądu Specjalnego w Katowicach w sprawie zwolnienia z więzienia byłego członka NSDAP Henryka L. z Pokoju napisano: „Do partii wstąpił w 1941 roku, aby nie utracić chleba”.
Zaś: „M. wstąpił do partii, aby nie utracić pracy jako cieśla, gdyż miał na utrzymaniu ośmioro dzieci. Szkodnikiem dla Polaków nie był”.
Albo: „Mąż Feliks N. wstąpił do partii w roku 1942 pod przymusem. Jako właściciel sklepu rzeźnickiego był zmuszony wstąpić, gdyż inaczej nie przydzielono by mu mięsa. Ale zachował mowę i zwyczaje czysto poleskie”.
I w tę bzdurę uwierzono.
Wszyscy ci „nieszkodliwi” członkowie kadrowej partii hitlerowskiej, do której nikt nie wstępował pod przymusem, bo przynależność do NSDAP była wielkim wyróżnieniem na które trze ba było zasłużyć — zostali zweryfikowani i uzyskali prawo do zwrotu majątku.
Naiwność władz polskich w tych przypadkach stała w rażącym przeciwieństwie do krzywd, jakie wyrządzano w tym samym czasie wielu śląskim patriotom.
Oto, jak nieznajomość wewnętrznych stosunków niemieckich i hierarchii w niemieckiej policji przyczyniła się do dramatu rodziny W. z Raszowej:
Anna W. (ur. w roku 1904) uzyskała tymczasowe obywatelstwo polskie 23 września 1945 roku. Natychmiast rozpoczęła starania o zwolnienie męża Piotra z lagru radzieckiego. „16 marca był mój mąż zabrany do Rosjan i do dziś nie powrócił. Był bardzo dobrym Polakiem i w 1921 roku brał udział w powstaniu śląskim. Z tych powodów był przez Rosjan zabrany, że podczas wojny zawołano go do policji”.
Okazało się, że nie najmłodszy (1900) Piotr W. chcąc prawdopodobnie uniknąć powołania do wojska, wyraził zgodę na służbę jako Landjäger, czyli żandarm wiejski. Być może, iż w ten sposób pragnął uniknąć jeszcze gorszych jak powołanie na front wschodni konsekwencji swego udziału w III powstaniu śląskim, mianowicie więzienia lub obozu koncentracyjnego. Jako żandarm wiejski pełniący służbę we własnym środowisku mógł czynić ludziom niemało dobrego. Prawdopodobnie tak było, o czym świadczą interwencje „powstańców i Polaków” jeszcze ze stycznia 1947 roku: „Jak on przyszedł do mowy z nami, tak on z nami po polsku rozmawiał, choć nie wolno było. On zawsze powiadał, że tutaj będzie Polska, że jeszcze będziemy po polsku śpiewać, tak on był polskiego ducha. Zachowywał się uczciwie i spokojnie. Nie ma przeciw niemu żadnych uwag”.
W październiku 1946 roku posterunek MO w Tarnowie stwierdził: „Wg zebranych informacji Piotr W. zamieszkiwał w 1940 r. w Raszowej i zachowanie jego było tam dobre. Do partii hitlerowskiej nie należał i mało interesował się polityką. Jak zeznają tamtejsi mieszkańcy, miał on być uczestnikiem powstań śląskich i był przychylny sprawie polskiej. Z chwilą rozpoczęcia wojny przez Hitlera został ściągnięty do policji niemieckiej i pracował w Nowej Wsi Królewskiej, skąd uciekł przed wkroczeniem Armii Czerwonej i ukrywał się w lesie. Dowiedzieliśmy się, że wachmeister W. zachowywał się nagannie i prześladował Polaków, co zeznał jeden z obecnie tam zamieszkujących Polaków i inni. Posterunek MO Groszowice twierdzi, że zachowanie W. było szkodliwe i nieprzychylne”. Jednak żadnych nazwisk, żadnych dowodów, żadnych świadków się tu nie wymienia. Nie ma żadnego protokołu, żadnych oświadczeń, nic. „Jeden obecnie tam zamieszkujący Polak i inni”, to było wszystko.
29 grudnia 1946 roku ten sam posterunek MO w Tarnowie stwierdzał: „Na terenie tutejszym zajmował stanowisko policjanta i do Polaków i spraw polskich ustosunkowywał się nie bardzo przychylnie. Przed wkroczeniem Armii Radzieckiej pracował w Nowej Wsi i tam miał do Polaków nastawienie nieprzychylne. Co podał posterunek MO Groszowice. Obecnie przebywa w obozie w ZSRR. Ogólną opinię na terenie Raszowej miał dobrą”.
Przyciśnięty do muru posterunkowy MO z Groszowic zaś stwierdził 11 kwietnia 1947 roku: „Ww. nie jest znany na terenie Nowej Wsi Królewskiej nikomu i opinii nie możemy stwierdzić”. (!)
W międzyczasie, 26 czerwca 1946 roku starosta opolski otrzymał list, którego nadawca znajdował się w „Polish Military Hospital 1 Perkshire-Scotland” i nazywał się Jan W. Pisał: „Ponieważ zamieszkiwałem z rodziną na Śląsku Opolskim, siłą rzeczy zostałem w 1943 roku ściągnięty do armii niemieckiej. W 1944 roku wykorzystałem okazją, samowolnie przeszedłem na stronę aliantów, gdzie wstąpiłem ochotniczo do armii polskiej. Zostałem ranny. Obecnie leżę w szpitalu i po odzyskaniu zdrowia wracam natychmiast do Polski.
Uprzejmie proszę o zwolnienie mego ojca Piotra W. z robót przymusowych. Był zawsze Polakiem i jako taki zawsze uczestniczył w walce o zespolenie Śląska z Macierzą Polską. Uważam, że jego pobyt w obozie jest pomyłką. Proszę uprzejmie o powiadomienie mnie o rezultacie mojej prośby. St. strz. Jan W.”.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, ponawia prośbę w 1947 roku. Uzyskuje tyle, że starosta podpisał oświadczenie: „Przeciw powrotowi Piotra W. do kraju nie mam żadnych zastrzeżeń”.
3 lipca 1947 roku Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Warszawie poinformowało starostę: „Zwracając w załączeniu akta dotyczące Piotra W. zawiadamiamy, że stosownie do opinii wyrażonej przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego powrót jego do Polski jest bezwzględnie niewskazany”. Podpisał naczelnik wydziału T. Leszner. I takie były skutki zdania: „Jeden Polak obecnie tam zamieszkujący i inni…”.
(C.D.N.)

(25)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
W listopadzie 1945 roku starosta polecił wprowadzić do domu będącego jej własnością Annę Piechotę z Groszowic. Do domu należało 15 ha ziemi i młyn. Całe gospodarstwo wraz z młynem zajęła rodzina repatriancka. Anna Piechota uzyskała tymczasowe obywatelstwo polskie i poczyniła starania o zwrot ojcowizny. Po długich i przykrych sporach, kiedy wójt z milicją wprowadzał ją do domu, a zdemobilizowany sierżant B. ją wyrzucał, w starostwie nakazano kompromis: Anna Piechota mą prawo do połowy domu i po łowy plonów „póki się sprawy nie załatwi”. 28 listopada Alojzy B. zaprotestował przeciwko tej decyzji: „11 września żona moja Anna i jej siostra Stefania Nakonieczna zostały osiedlone przez PUR na poniemieckim gospodarstwie Piechoty w Groszowicach. Należy do niego 15,32 ha ziemi, stodoła pełna płodów rolnych i młyn. 6 listopada przyszedł wójt ze zweryfikowaną Piechotą i milicją. 15 listopada przyszli ponownie i wprowadzili ją do mieszkania. Piechota Jan został przez Rosjan zastrzelony za to, że nieludzko traktował Polaków i Rosjan. Obecnie miejscowa ludność robi z niego bohatera za sprawę polską. Anna Piechota była wysiedlona za to, że w spiżarce ukrywała Niemca, którego zabrano na PUBP w Opolu”.
Wspierając st. sierżanta B. Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego zwrócił staroście uwagę, że młynarz Piechota „jest partyjnikiem”, a Annie Piechota należy odebrać tymczasowe obywatelstwo polskie.
8 stycznia 1946 roku Komisja Weryfikacyjna Kontrolno-Odwoławcza przy staroście stwierdziła, że: „Anna Piechota jest bezsprzecznie narodowości polskiej i zarzuty B. nie polegają na prawdzie”.
25 lutego 1946 roku posterunek MO w Turawie wystosował do starostwa następujące pismo: „Ob. Kozioł Jan zam. w Kotorzu Małym jest jako repatriant osiedlony na gospodarstwie Wodniok Magdaleny, która została aresztowana przez PUBP w Opolu. Kozioł objął gospodarstwo w należytym stanie. Obecnie Wodniok została zwolniona z aresztu i wróciła do swego domu zastając pustki. Rzeczy które były w jej domu są wywiezione i wyprzedane na wolnym handlu w Opolu. Kozioł Jan mając jedną kochankę pozbył się jej, a przywiózł sobie drugą, a rzeczy Wodniokowej wywozili i sprzedawali na wolnym handlu. Doprowadził mieszkanie do ruiny, wyprzedał, wywiózł i dziś nic tam nie ma. Takie postępki są karygodne i posterunek MO skierowuje sprawę do Sądu Okręgowego w Opolu”. Podpisał plut. Franciszek Matysiak.
16 lutego 1946 roku Róża Szczeszyńska zwróciła się do starostwa z prośbą o poczynienie starań, aby „brat Alojzy Kotula ur. 4.6.1920 r. w Wójtowej Wsi, który obecnie znajduje się jako jeniec wojenny w Saratowie w Rosji został zwolniony. Brat mój został w czerwcu 1943 roku wzięty do niewoli. Był uczniem Gimnazjum Polskiego w Bytomiu, członkiem Harcerstwa Polskiego w Niemczech. Cała nasza rodzina brała udział w życiu społecznym polskim”.
Wielu starszych mężczyzn i młodocianych zostało pod sam koniec wojny wcielonych do Volkssturmu. Byli to uzbrojeni w stare karabiny cywile, którzy przeważnie porzucali broń i ratowali się ucieczką. Zdarzało się jednak, że zostali wzięci do niewoli i znaleźli się w radzieckich obozach.
Nie można przemilczeć, że przyczyną wielu tragedii była niekontrolowana działalność milicji i funkcjonariuszy PUBP, którzy przekraczali swe kompetencje, nadużywali swej uprzywilejowanej pozycji i nigdy nie ponosili odpowiedzialności za skutki swego działania.
1 lutego 1946 roku Sąd Okręgowy w Opolu skazał Wiktora Skrzypca, urzędnika gminnego, na karę ośmiu miesięcy więzienia za to, że nadużył swych kompetencji. Zachowany komplet dokumentów daje wgląd do techniki, jaką posługiwano się przy fabrykowaniu oskarżeń.
„Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Opolu dnia 10.10.1945 roku. W dniu dzisiejszym został zatrzymany Wiktor Skrzypiec, który załatwił ucieczkę byłym członkom NSDAP, do czego się przyznaje. Proszę o zatwierdzenie sankcji dla ww. Oficer śledczy Łuczyński Marcel”.
Prokurator podpisał sankcję po czterech tygodniach. W międzyczasie Skrzypiec siedział w więzieniu bez sankcji, ale już sporządzono protokół z przesłuchania:
„Wiktor Skrzypiec rocznik 1905, narodowość folksdoicz, teraz obecnie po złożeniu wierności Polsce urzędnik gminy, żonaty, 3 dzieci. Całe życie pracował jako piekarz. Rodzice, Polacy, musieli opuścić niemiecki Śląsk. Po wyzwoleniu pracował jako palacz w kotłowni. Następnie przez Związek Polaków w Opolu został skierowany do prac biurowych i pracuje w gminie Dobrzeń Wielki do 2 lipca, a od 10 lipca w Popielowie jako sekretarz gminy, potem do zamknięcia był referentem aprowizacyjnym.
Pytanie: — Dlaczego bez żadnego zawiadomienia wystawił przepustkę księdzu członkowi NSDAP za granicę?
Odpowiedź: — Wystawiłem przepustkę księdzu, jego gospodyni i jej córce, bo bardzo prosiły, że chcą jechać do Berlina za sprawami kościelnymi. Wójta nie było. Lał deszcz, to wziąłem i napisałem te przepustki, ale jako chrześcijanin nigdy bym nie podejrzewał księdza, że interesuje się sprawami politycznymi. Komendant milicji był na stacji i spytał, dokąd ksiądz jedzie, to ksiądz powiedział, że do Berlina i pokazał mu przepustkę. Zabrał mu tę przepustkę, a mnie następnego dnia aresztowano.
Pytanie: — Co załatwialiście w domu?
Odpowiedź: — Nic, tylko ludzie przychodzili się żalić, że ich milicjanci okradają.
Dowód rzeczowy, przepustka — brzmiał następująco: „Zaświadcza się, że ob. Jankowski Bertold ur. 1884 r. w Mikołowie pow. Opole, zam. w Popielowie udaje się do Berlina w celach załatwienia spraw kościelnych urzędowych. Towarzyszą mu Marianna Koch ur. 1916 i Koch Gertruda ur. 1889”.
Opinia posterunku MO w Popielowie w brzmieniu dosłownym: „Zaświadczam, że Skrzypiec Wiktor opserwowany jest jusz od dłuszego czasu przez tut. poster. MO. Spowodu tego, żejest wrogo usposobiony do ludności polskiej jak i do MO. Gdyjakiś większy partyjny zgminy Popielów przebywał parę dni jakeśmy się dowiedzieli poufnie tak że teraz niemożna nic zrobić z partyjnymi bo ulatniają się wniewiadomym kierunku. A w dniu 4.10.45 kom. post, był na stacji kol. w Popielowie i spotkał księdza proboszcza i zapytał go dokont jedzie to dostał odpowiedź że do Berlina. Zapytał go czyma przepustkę to pokazał przepustkę dla niego i dla jego gospodyni oraz gospodyni curki. Zaznaczam, że ks. Jankowski był opserwowany już od dłuższego czasu o sprawy polityczne. Natomiast ks. Jankowski był partyjniakiem i ksiąc dostał, jak nam jest wiadomo, wydalenie z parafii Popielów przez biskupa z Opola.
(cdn)

(26)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Proszę ob. Porucznika ościągnięcie opinji Skrzypca Wiktora boto jest bardzo przebiegły człowiek, zaznaczam że był foldojczem nr 3”.
Zatem oficer śledczy uzupełnił I dokumenty o notatkę: „Wiktor Skrzypiec, urzędnik gminy w Popielowie, przybyły z Zabrza, jest narodowości niemieckiej”.
Skrzypiec siedział więc do 9 listopada, zanim prokurator Specjalnego Sądu w Katowicach wydał „zarządzenie o aresztowaniu”. Brzmiało: „Prokurator Specjalnego Sądu Karnego w Katowicach w sprawie przeciwko Wiktorowi Skrzypcowi podejrzanemu o przestępstwo z art. I Dekretu PKWN z dnia 31.8.1944 o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego zarządza na zasadzie art. 9 Dekretu PKWN z 12.9.1944 o specjalnych sądach karnych, w stosunku do W. Skrzypca aresztowanie do dyspozycji prokuratora Specjalnego Sądu Karnego w Katowicach. Zatrzymany pozostaje do wyłącznej dyspozycji prokuratora Specjalnego Sądu Karnego i bez jego zarządzenia nie może być zwolniony”.
Aresztowany Skrzypiec został przewieziony do Katowic. Ponieważ jednak ta sprawa nie kwalifikowała się do rozpatrzenia przez Sąd Specjalny, przekazano ją do prokuratury w Opolu, która 21.12.1945 roku wniosła do sądu akt oskarżenia. Sąd zażądał opinii z poprzedniego miejsca zamieszkania oskarżonego. I okazało się, że: „Urząd Gminy Kończyce stwierdza niniejszym, iż ob. Wiktor Skrzypiec w czasie okupacji nie należał do żadnych związków hitlerowskich i nie brał udziału w życiu politycznym. Zawsze uważał się za Polaka, swym postępowaniem wykazywał polską odrębność narodową, pomagał Polakom i nigdy nie szkodził”.
Sąd ustalił, iż oskarżony nie był volksdeutschem, że ks. Jankowski nie był członkiem NSDAP. Podobno biskup kazał mu opuścić parafię w ciągu 24 godzin. Postanowił zatem wyjechać do Berlina, by tam podjąć działalność duszpasterską.
Sąd dociekał, dlaczego ludzie nie szli po przepustki do starostwa. Świadkowie oświadczyli, że nie chcą iść do starostwa, bo tam zamiast wydać dokumenty, zatrzymują ludzi do pracy przy odgruzowywaniu miasta. Dalej świadkowie oświadczyli, że milicjanci szukają hitlerowców w szafach i komodach, to ludzie żalili się na nich w gminie. Bo wiele rzeczy podczas tych przeszukań ginęło. Dlatego Skrzypiec był solą w oku milicjantów.
Sąd ustalił, że Wiktor Skrzypiec nie zapisał przepustki dla ks. Jankowskiego i dwóch pań Koch w księdze i w ogóle nie miał prawa wystawiać takich dokumentów. Na rozprawie ujawniono dokument z roku 1925 potwierdzający fakt, że rodzina oskarżonego musiała opuścić niemiecki Śląsk i przenieść się do Polski, gdzie otrzymała polskie obywatelstwo.
Sąd uznał Wiktora Skrzypca winnym i skazał na karę ośmiu miesięcy pozbawienia wolności, zaliczając okres aresztowania od 10.10.1945 roku, pozostałą karę warunkowo zawiesił i kazał „niezwłocznie zwolnić aresztowanego”. Był to przypadek jeden z wielu.
W roku 1969 zwrócił się do Sądu Wojewódzkiego w Opolu ob. Witold Wesołowski z prośbą o zatarcie kary w rejestrze skazanych. Szło o wyrok, wydany 21 czerwca 1945 roku przez Sąd Grodzki w Opolu.
Witold Wesołowski został wtedy oskarżony o to, że: „W dniach 28 i 29 kwietnia 1945 roku w Opolu zabrał na szkodę Wojciecha Bintowskiego i Józefa Pluty dwie pary spodni, przybory do golenia, parę skarpet, dwie czapki, jeden bochenek chleba, półtora kilograma cukru, kawałek mydła oraz na szkodę Alberta Mozarta dwóch szczotek do butów, pasty do butów i kawałka mydła toaletowego, plecaka, trzech koszul, trykotowych kaleson, pary spodni i pary butów”.
Przybył do Opola z rozkazem uruchomienia drukarni. Delegację wystawiono w Wydziale Propagandy KW PZPR w Katowicach, skąd Wesołowski otrzymał też zaliczkę w wysokości 3 tys. złotych. W Opolu został wraz z żoną zakwaterowany w hotelu „Polonia”, gdzie panowało takie zagęszczenie, że następnego dnia przeniósł się do „Monopolu”. Przeciwko niemu świadczyło, że przybył do Opola „bez niczego”. Biorąc pod uwagę okoliczności łagodzące, sąd skazał go na 8 miesięcy więzienia i 160 złotych kosztów sądowych.
Minęły 24 lata. Akta sprawy leżały pożółkłe i zakurzone w archiwum opolskiego sądu, 18 września 1969 roku nadszedł list z Bytomia. Jego nadawca, Już sześćdziesięcioletni Wesołowski zwracał się do Sądu Wojewódzkiego o zatarcie kary w rejestrze skazanych: „W kwietniu 1945 roku zostałem w Opolu aresztowany. Przybyłem tam na lokomotywie jako pionier uruchomienia drukarni. Przedtem nigdy karany nie byłem. Przez okupanta byłem prześladowany. Do Opola zostałem skierowany przez ppłk. Eugeniusza Szyra. Zostałem posądzony o kradzież. Na milicji zostałem tak dotkliwie pobity, że miałem na twarzy jeden strup. Do takiego potraktowania mnie namówił UB sędzia grodzki Pacan Józef. Sąd odbył się bez adwokata i bez świadków, ponieważ w międzyczasie wyjechali…”.
Wróćmy jednak do roku 1945. Jeszcze jeden dokument ilustrujący atmosferę tamtych dni: „Maria Golnikówna, obecnie zamieszkała w stołówce starostwa, do Komitetu Miejskiego PPR w Opolu. Wróciłam z obozu w Berlinie-Spandau do mej siostry Izabeli Mayerowej. Przyszedł pan z komisji mieszkaniowej i powiedział, że musimy mieszkanie opuścić, bez dyskusji. Matka nasza w czasie plebiscytu uczyła języka polskiego w Opolu, a ojciec był w Radzie Narodowej”.
Opinia aktywu PPR o pracownikach Urzędu Ziemskiego: „Pracują opieszale i mówią, że nie ma ludzi. Na administratorów podobierali takich, którzy nie mają pojęcia o robocie ni poczucia obowiązku, bo to przeważnie byli właściciele majątków. Weryfikacja ludności nie została przeprowadzona pod kątem prawnym, jakby się należało. W komisjach weryfikacyjnych nie zasiadali ludzie, którzy by mogli wyrobić sobie zdanie w tej dziedzinie. Komisje były źle zorganizowane. Ludzie, którzy mieli wielkie majątki i nierzadko należeli do NSDAP, uzyskali obywatelstwo. Ostatnio wtrącił się w to wojewoda Arka Bożek i od razu jednym pociągnięciem ołówka zweryfikował 70 Niemców, którzy przedtem wcale nie składali wniosków o obywatelstwo (…)”.
(CDN)

(27)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Tymczasem przeglądając liczne tomy akt dotyczące właśnie weryfikacji spotykamy bardzo trudne przypadki i bardzo dużo negatywnych opinii, wydanych przez komisje weryfikacyjne. Podam kilka przykładów: „Niemiec, nie włada językiem polskim, oboje pochodzą od kolonistów niemieckich”. * „Pochodzenia polskiego, ożeniony z Niemką z Saksonii, zupełnie się zniemczył, żona nie mówi po polsku, jedyny syn osiedlony w Niemczech”. * „Zupełnie zgermanizowani, wrogo nastawieni do Polski, dzieci wychowują w duchu niemieckim, pozostały zresztą w Niemczech”. * „Po III powstaniu przeniósł się do Niemiec w 1922 roku, wieloletni funkcjonariusz Deutsche Reichsbann, członek Bund Deutscher Osten, nie powinien zostać w służbie polskiej”. *
„Członek bojówki niemieckiej z okresu powstań podejrzany o udział w masakrze Polaków, w Groszowicach i okolicy. Rodzina wrogo nastawiona do polskości”. * „Pochodzenia polskiego zupełnie zgermanizowany. Terroryzował Polaków z bronią w ręku w okresie powstań i plebiscytu. Element wrogi”. * „Z kolonistów niemieckich wrogo nastawiony do polskości, długoletni pracownik Deutsche Reichsbahn, ma być zwolniony ze służby polskiej za wrogą działalność na służbie. Syn poszukiwany za przynależność do tajnej organizacji niemieckiej zbiegł. Niebezpieczny, bo inteligentny. Odmówił zmiany nazwiska na polskie”. * „Dowódca oddziału Selbstschutzu na miasto Krapkowice, radca miejski, polakożerca i aktywista niemiecki w czasie powstań i plebiscytu”. * „Niemiec, nie mówi po polsku. Od 1933 roku należał do NSDAP i SA. Wrogo ustosunkowany do Polaków. Brak warunków do zarobkowania. Maltretuje żonę i dzieci. Żona wniosła skargę rozwodową i prosi o wysiedlenie męża do Niemiec”. * „Agitator niemiecki z okresu plebiscytu. Uciekł z Polski w 1921 roku. Członek Heimattreuer Oberschlesier, dzieci zniemczone. Wrócił z Niemiec, bo tam bieda i głód”. * „Złodzieje wsiowi. Ojciec podejrzany przez MO o działalność dywersyjną”.
Po wsiach zaczęły pojawiać się afisze: „Niech żyje Mikołajczyk! Polacy, powstańcie przeciw PPR, bo oni sprzedają nasz kraj Rosji. Zakładają kołchozy i chcą zniszczyć Kościół katolicki. Ratujmy się zawczasu, jeśli nie chcemy być komunistami. Nie dajcie im rządzić Polską, bo są głupcami!”.
W Popielowie zdjęto taki afisz: „Obywatele! Wójt naszej gminy jest komunistą, co zapewne wiecie. Więc trzeba go sprzątnąć, bo chce wasze majątki zamienić w kołchozy. Nie może to być, aby komunista zamienił Polskę w rosyjską kolonię. Ratujcie się, bo za rok będzie za późno. Nie bójcie się, żeby was zamknęli, bo oni sami są w strachu”.
Powstało podziemne „Kierownictwo Walki z Bezprawiem” które zaczęło rozpowszechniać takie odezwy: „Zasadniczą przyczyną pozostania w podziemiu wielkich ugrupowań konspiracyjnych i ponownego powiązania się ich w organizacje obejmujące kraj swą siecią, jest narzucenie narodowi, który poniósł najwyższe ofiary dla samostanowienia o sobie, rządu podporządkowanego obcym wpływom i spełniającego swą władzę przy pomocy okupacyjnych metod terroru.
My również pragniemy Polski demokratycznej — ale nie marksistowskiej, nie totalitarnej, nie budowanej na zakłamaniu, a na sprawiedliwości i prawdzie. Jesteśmy zwolennikami upaństwowienia wielkiego i średniego przemysłu, reformy rolnej, reform społecznych w duchu demokracji, ale nie krwawego terroru komunistycznego, samowoli, deptania prawd i zasad. Nie mamy nic przeciwko istnieniu komunistycznej PPR tak samo jak umiarkowanie lewicowego PSL czy innych stronnictw, ale nie zgodzimy się na uzurpowanie sobie przez którąkolwiek z nich przywileju wyłącznej, niepodzielnej władzy, na stosowanie metody fałszu, zdrady, przemocy i skrytobójstwa…”.
Grupa pracowników Cementowni „Groszowice” skierowała wiosną 1946 roku donos do PUBP w sprawie księdza Hasego. „Sposób odśpiewania Boże coś Polskę, odbywa się następująco: intonuje hymn, ksiądz obraca się tyłem do wiernych pomrukując pod nosem. Melodię gra organista. Wierni parafianie manifestacyjnie opuszczają kościół tak, że hymn po paru słowach milknie.
Kiedy zarząd cementowni otworzył świetlicę dla pracowników, pewna mała grupka młodzieży przy radiu potańczyła. Efekt nie kazał na siebie długo czekać. Hase skorzystał z tego wypadku przedstawiając organizatorów świetlicy jako bezbożników. Rozumiejąc jego stanowisko jako katolika, uważamy jednak, że nie wyczerpał środków, którymi winien był operować na naszych ziemiach ksiądz Polak. Powinien był się zwrócić poprzednio do dyrekcji cementowni o zaprzestanie tego rodzaju wypadków w poście. Hasemu jednak nie zależało na faktycznym załatwieniu sprawy, a jedynie skorzystał ze sposobu, aby zaognić stosunki między Związkami Zawodowymi a ludnością.
Sposób kazań Hasego ma na celu obniżenie autorytetu państwa polskiego. M. in. kazanie z dnia 31 lipca 1945 roku, w którym porównał liczbę zgonów z okresu rządów hitlerowskich z obecnymi. Naturalnie wynikało z treści kazania, że za wzrost liczby zgonów odpowiadają Polacy. Przed dwoma tygodniami wyrażał się o repatriantach ze wschodu dosłownie: „Po co wy tu idziecie, aż ziemia od was dudni?” Zbyteczne chyba wyjaśniać, że takie słowa nie budują solidarności między Polakami miejscowymi i ze wschodu, z czego korzysta element niemiecki. Z ust Hasego nie padnie nigdy słowo Polska, omija celowo drażliwy dla niego temat.
Kiedy zginął w wypadku jeden z naszych pracowników, zarząd zorganizował manifestacyjny pogrzeb dla robotnika, który oddał życie w pracy nad odbudową fabryki. Hase na pogrzebie nie znalazł ani jednego słowa podczas swego długiego przemówienia nad trumną przykrytą flagą państwową, które by podkreśliło ten moment. W całym jego przemówieniu wygłoszonym łamaną polszczyzną starał się zatrzeć podstawową myśl pogrzebu mętnymi wywodami liturgicznymi. Nasuwa nam się przypuszczenie, że w wypadku, gdyby trumna była przykryta znakiem swastyki, znalazłby bardziej treściwe i cieplejsze słowa. Na tym tle dziwnie brzmią słowa Hasego po każdym nabożeństwie, aby wierni modlili się w „wiadomej dla nich intencji” i znowu narzuca się myśl nie tylko przypuszczenie, ale i pewność, że ta intencja dopiero wtenczas się zrealizuje, jeśli nas Polaków z tych ziem usuną. Mając dobro Państwa Polskiego i utrzymanie słowiańskich wpływów na terenie ziem odzyskanych na względzie, czujemy się w obowiązku powiadomić władze, które winne pozbawić prob. Hasego przypadkowo mu udzielonego obywatelstwa polskiego”.
(CDN)

(28)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Oczywiście wdrożono dochodzenie. Administracja Apostolska w Opolu w odpowiedzi na donos pracowników przedłożyła… donos z roku 1936 pisany przez rektora i organistę niemieckiego Emila Weissa, ówczesnego kierownika szkoły w Groszowicach. „O godz. 6.15 miała się odbyć cicha msza niemiecka. Czy msza ma odbyć się po polsku, czy po niemiecku, widać na poszczególnych deskach. Wszystko w czasie mszy mówi się potem w tym języku. Kiedy kapelan zaczął mówić po niemiecku, proboszcz siedzący w konfesjonale przerwał mu głośno: „Czytać po polsku!”. Kiedy kapelan czytał dalej po niemiecku, proboszcz mrucząc głośno wyrwał mu notatki z ręki i sam czytał po polsku. Ten postępek wzbudził wśród niemieckich wiernych zgorszenie. Dowiedziałem się o tym od córki Ruth, która uczestniczyła w nabożeństwie. Z własnego doświadczenia podaję co następuje: nabożeństwo wielkopiątkowe miało się odbyć w tym roku po niemiecku. Kiedy zaintonowałem pieśni niemieckie, proboszcz się nagle odwrócił, zaczął machać ręką, mruczeć i wreszcie wykrzyknął, że będzie się śpiewać po polsku. Polski śpiewak natychmiast zaczął śpiewać i śpiewano już do końca po polsku”. List ten był skierowany do opolskiego gestapo.
Pewne nieporozumienia między parafiami, a ich duszpasterzami zdarzały się również w innych miejscowościach. Wierni ze Złotnik i Chrząstowic zwrócili się do księdza z następującą petycją: „Wielebny księże proboszczu! Uniżenie protestujemy przeciwko ostatniej niedzieli rannemu nabożeństwu z niemieckim śpiewem, gdyż w całej parafii, jak dobrze policzyć, jest 8 Niemców. Ci drudzy, którzy się do niemieckiego śpiewu przyczyniali, są to zaprzańcy polscy, dlatego czują się parafianie na sumieniu obrażeni, że przeszło tysiąc ludzi, którzy na rannym nabożeństwie byli, i po polsku jak dotąd było, radzi byliby śpiewać, tych paru Niemców ze zgorszeniem słuchać musieli. Tego jak kościół nasz stary jeszcze nie było. Dlatego prosimy, aby było jak dawniej i żeby tylko z polskim śpiewem się odprawiało”.
Nadeszło Boże Narodzenie. W kościołach zaintonowano pieśń „Cicha noc” która, jak się okazało, nie wszystkim wiernym była znana. Repatrianci więc umilkli, a porwani nastrojem niektórzy parafianie, nie znający słów polskich, zaczęli śpiewać „Stille Nacht”. Po świętach ci, którzy nie śpiewali wnieśli skargę do starostwa, które przekazało ją Administracji Apostolskiej. Stamtąd nadeszła odpowiedź: „Pieśń „Cicha noc” niektóre dzieci zaczęły śpiewać po niemiecku. Przewidując tego rodzaju nieporozumienia, opuściliśmy tę pieśń w naszym zbiorku kolędowym, wydrukowanym przez tutejszą drukarnię. Odpowiedni nakaz z naszej strony, by w przyszłości nie śpiewano pieśni mających odpowiednik w języku niemieckim, usunie tego rodzaju niespodzianki. U ks. Gebauera absolutnie nie należy przypuszczać złej woli, lecz pewną niezaradność”.
ROZDZIAŁ 7
Pod koniec 1945 roku nasiliły się napady i morderstwa. Walka z podziemiem nabierała ostrości. Przeciwnicy systemu też nie byli bezczynni. „Przestrzegamy PPR przed nastawieniem się na utrzymanie dyktatury za wszelką cenę” — głoszono w jednej z rozpowszechnianych ulotek. „Komuniści muszą zdobyć się na trzeźwą ocenę sytuacji i uczciwość zgodną z ich piękną teorią. Dojście do głosu PPR jako jednej z partii współrządzących jest osiągnięciem słusznym. Lecz na skutek przeholowania przez nich, bez przerwy upamiętniającym się przestępczym kabotynizmem, uczynią doktrynę marksistowską jeszcze bardziej niepopularną i spowodują, że obudzą się w stosunku do nich nowe fale nienawiści. W razie dalszego kroczenia partii po obranej drodze popłyną rzeki bratniej krwi. Pod tym względem niechaj PPR nie ma żadnych złudzeń — dla ratowania od zguby ojczyzny my również w środkach przebierać nie mamy zamiaru…”.
Autorzy przestrzegali PSL przed „zbytnim solidaryzowaniem się z rozkładowym postępem, przed świadomym przypisywaniem zbrodni urzędów bezpieczeństwa „reakcji”, przed utożsamianiem naturalnego, słusznego buntu i samoobrony społeczeństwa z bandytyzmem i wichrzeniem wstecznictwa”. Zapowiadali: „Nas są miliony, was najwyżej dziesiątki tysięcy. Rozprawiać się z chwastami w łonie własnego społeczeństwa potrafimy nawet wówczas, kiedy każde miasto zamienicie na garnizon sowiecki”.
Jedni więc dostrzegali w napastnikach i podpalaczach niedobitki Werwolfu, inni — maruderów i dezerterów, jeszcze inni skłonni byli zapisać wszelkie zbrodnie na konto podziemia, szykującego się do walnej rozprawmy z komunistami przed mającymi nastąpić wyborami.
W grudniu 1945 roku zwłaszcza Gosławice cierpiały od „dobrze zorganizowanej i uzbrojonej bandy”, która wyprowadzała krowy i konie, a wobec której „milicja jest bezradna, bandyci zaś cywilów się nie boją”. Jak się później okazało, była to rzeczywiście banda, mająca swe gniazdo w okolicy Wielunia.
Wypadków było tak dużo, że 13 marca 1946 roku wojewoda Śląsko-Dąbrowski wydał zarządzenie „dotyczące zwalczania bandytyzmu”.
Jak wynika z kroniki Komendy Wojewódzkiej MO w Opolu, pierwsza grupa milicjantów przybyła 28 marca 1945 roku. Byli to ludzie „mianowani już w lutym w Krakowie”. Utworzono komendę Powiatową MO pod dowództwem ppor. Kołodzieja oraz Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, którego szefem został por. Tadeusz Jaworski, były dowódca plutonu Batalionów Chłopskich „Ośki”.
Grupa operacyjna przyjechała do Opola z Kielc, gdzie tamtejszy kierownik WUBP mjr Kornacki „przydzielił do grupy operacyjnej na Śląsk Opolski pięciu pracowników, ośmiu dalszych rekrutowało się spośród funkcjonariuszy Miejskiego i Powiatowego UBP”. Dwóch pochodziło z Sandomierza i Radomia.
Fakt, że na ziemię opolską skierowano ludzi ze stron nigdy nie mających żadnej łączności z Opolszczyzną, nie znających tutejszych stosunków, historii Śląska, miał mieć olbrzymie znaczenie dla rozwijających się wydarzeń. Łatwiej też można zrozumieć, skąd w Opolu wzięli się szabrownicy z Kielc, o których dowiadujemy się z jednego z pierwszych raportów prezydenta miasta Opola.

Nie dysponując innymi źródłami, powtórzmy podsumowanie roku 1945 dokonane przez Komendę Wojewódzką MO lata później: „Z rąk niedobitków faszyzmu, wrogów politycznych i klasowych oraz przestępców kryminalnych i elementów zdemoralizowanych poległo na posterunku służby 22 funkcjonariuszy MO i PUBP, żołnierzy WP i Armii Radzieckiej oraz zginęło od zdradzieckich kul 34 obywateli-patriotów, którzy stanęli w obronie dobra społecznego lub własnego dobytku. Ponadto, z powodu różnych innych czynników wynikających z trudów pierwszego okresu, zginęło śmiercią tragiczną dalszych 15 funkcjonariuszy. W 38 istniejących bandach i nielegalnych organizacjach działało 550 uzbrojonych wrogów Polski Ludowej, w tym ponad 300 ludzi należało do pohitlerowskiego podziemia”.
28 października 1945 roku, po ośmiu miesiącach bez mała pracy, kierownik PUBP meldował swym przełożonym, że: „Najbardziej odczuwa się brak żywności dla funkcjonariuszy. Nie otrzymują nawet 20 proc. zapotrzebowania. To powoduje, że niektórzy dopuszczają się szabru, aby zaspokoić niezbędne potrzeby żywnościowe dla rodziny. Od początku istnienia Urzędu na cały stan osobowy otrzymano tylko 1400 papierosów”. Milicjanci chorowali na szkorbut, nie mieli mundurów i pracowali za darmo. Trzeba to powiedzieć, aby wszystko było jasne.
Sytuacja polityczna zmieniała się radykalnie. Do głosu dochodziło PSL, mające zwłaszcza wśród byłych członków Związku Polaków w Niemczech dużo zwolenników. Z jednej strony panował wciąż głód, ludzie narzekali na brak żywności i opału, z drugiej nie czuli się bezpiecznie. Niemal każdego dnia gazety donosiły o napadach, rabunkach, zabójstwach.
Zakończenie roku 1945 obchodzono hucznie na zabawach, strzelano na wiwat i mimo wszystko cieszono się, że wojna się skończyła, znikł — jak się to wtedy obrazowo mówiło — koszmar nocy okupacji.
Rozpoczynał się nowy rok, który w całym kraju przyniósł wiele zmian. Ale to już byłaby inna historia, którą może warto także opowiedzieć.
KONIEC
PS. W 25 odcinku tego cyklu wspominałam o perypetiach rodziny Piechotów z Groszowic. Rodzina ta nie ma nic wspólnego z ludźmi o podobnych nazwiskach i imionach zamieszkałych w Opolu. Za tę niezawinioną zbieżność przepraszam szczególnie panią Annę Piechotę, która wojenne i powojenne lata zna tylko z opowiadań i lektury.
N.K.
„Opole. Rok 1945” w opracowaniu Niny Kracherowej
„Trybuna Opolska”, marzec-kwiecień 1990
(1)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Władze polskie przybyły do Opola 27 marca 1945 roku. Była to grupa urzędników, których zadanie polegało na przejęciu miasta i powiatu od władz radzieckich, zorganizowaniu administracji i rozpoczęciu normalnego zarządzania.
Kilkanaście godzin przed przybyciem ekipy polskiej front przesunął się za Odrę. Miasto było wyludnione. Całe ulice płonęły.
Nie kursowały pociągi. Nie było telefonicznego połączenia z Katowicami, gdzie mieścił się Urząd Wojewódzki. Przez dwa miesiące do Opola nie dostarczono żywności.
Skazani na siebie i pomoc radzieckiej komendy wojennej urzędnicy rozpoczęli pracę, do której żadną miarą przygotowani nie byli. Ani psychicznie, ani zawodowo. Do takiej pracy nie mieli ani przykładów, ani przygotowania. Nigdy jeszcze urzędnik polski nie szedł za frontem obejmować ziemię przyrzeczoną Polsce. Nigdy też nie stawał wobec zadań daleko przekraczających ludzkie możliwości.
W aktach przechowywanych w Archiwum Państwowym w Opolu znaleźć można ślady tamtych dni, tygodni i miesięcy. Na przykład dr Jerzy Świtała przybył do Opola wraz z pierwszą ekipą. Swoje wrażenia opisał w raporcie dla Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia w Katowicach następująco:
„W porównaniu z zupełnym bezludziem z chwilą naszego przy bycia do Opola widać już znacznie więcej osób na ulicach. Są to członkowie milicji miejskiej, urzędnicy, członkowie ich rodzin, milicjanci, ale też dużo osób okradających opuszczone jeszcze mieszkania. Domy palą się w dalszym ciągu. Światła, wody i gazu nie ma.
Chorych względnie rannych od min lub nabojów musiałem przekazać bliżej Katowic i do samych Katowic. 5 kwietnia wybuchł dwukrotnie pożar w aptece Pod Lwem na Rynku. Brałem czynny udział w gaszeniu. Jak mogłem stwierdzić, nieznany osobnik polał ok. sto paczek ligniny oleistą substancją, która się momentalnie zapala. Następnego dnia zebrałem lekarstwa rozrzucone w sieni domu, włożyłem do trzech skrzyń i zabezpieczyłem w moim biurze w gmachu starostwa. Wejście do domu aptecznego i przyległe drzwi do magazynu osobiście zabiłem deskami, których poszukałem sobie w mieście. Podczas zbierania rozrzuconych lekarstw niestety natrafiłem na niewyrozumienie ze strony komendanta miejscowej milicji, który zakwestionował moje prawo do ratowania leków. Skutek był taki, że 8 kwietnia wojsko sowieckie włamało się do deskami zabitej apteki i wybrało leki doszczętnie. Zostały herbaty ziołowe, które zabrałem, 500 do 600 paczek.
Poza tym zabezpieczyłem setki paczek waty, ligniny i nieco lekarstw z Niemieckiego Czerwonego Krzyża, 4 nosze, jedne wyciągnąłem ze spalonego domu, torby skórzane dla sanitariuszy, opaski, ochraniacze oczne, piecyk elektryczny itd. Z innego składu zabezpieczyłem 8 sterylizatorów do sal operacyjnych, diatermię i inny sprzęt. Z Gesundheitsamtu 2 szafy lekarskie, łóżko do badań, 2 wagi, stoliki. Reszta mebli została niestety wywieziona z tego gmachu przez wojsko.
Trzykrotnie udało mi się uratować choć część z pełno naładowanych wozów przy pomocy komendanta wojennego. Uratowane lekarstwa i przyrządy lekarskie umieściłem dzięki wyjątkowej uprzejmości prezesa Urzędu Ziemskiego ob. Kity w garażu i pokojach tego urzędu przy ul. Gwiaździstej.
Po długich i żmudnych pertraktacjach powtarzających się 2—3 razy dziennie z miejscowym komendantem wojennym udało mi się wreszcie przejąć upatrzoną klinikę dla kobiet. Przejąłem jednak gołe ściany, bo wojsko wszystko wywiozło. Postarałem się o ludzi do sprzątania kompletnie zdemolowanych pomieszczeń, zdobyłem łóżka i trochę materaców. Odnalazłem i namówiłem do pracy siostry zakonne, które razem z przyprowadzonymi ludźmi zabrały się do roboty. Usunąłem napisy niemieckie i zastąpiłem je polskimi.
Od władz wojskowych uzyskałem także przyległy do szpitala dom mieszkalny połączony z nim przejściem mostowym. Wobec codziennych podpaleń i rabunków pertraktowałem z komendantem milicji, aby uzyskać wartę dla szpitala. Ochrony tej nie mogłem uzyskać. Zaproponowałem założenie 3-osobowej milicji szpitalnej, co komendant zaakceptował.
Ze względu na brak opieki lekarskiej w powiecie, przystąpiłem do zorganizowania pierwszej sekcji PCK w Wójtowej Wsi. Składa się z 5 osób pracujących bez wynagrodzenia i obejmuje gromady Winów, Folwark, Górki i Chrzowice. Na siedzibę sekcji wybrałem w porozumieniu z wójtem Rochem Stodką miejscową ochronkę. Kierowniczką oddziału jest Róża Poliwoda ur. w roku 1916.
Odbyło się poświęcenie pierwszej polskiej szkoły w powiecie opolskim, w Dobrzeniu. Wybraliśmy się tam ze starostą i inspektorem szkolnym. Zebranych 400—500 dzieci obserwowałem i stwierdziłem na ogół dobry wygląd i czystość odzieży.
Przy tej okazji wybrałem się do Chróścic i odwiedziłem tamtejszego lekarza dra Maksymiliana Kośnego. Kolegę tego zarejestrowałem. Posiada zezwolenie na wykonywanie praktyki na terenie RP.
W czasie rozmów stwierdziłem, że większość kobiet w całej okolicy jest zgwałconych i kolega zmuszony jest z powodu braku środków lokomocji i sądu w Opolu, dokonywać skrobanek bez zezwolenia prokuratora. Akuszerki we wsi nie ma. Polka zmarła. Niemka uciekła. Przy porodach pomaga siła przyuczona”.
15 kwietnia starosta dr Piechaczek zawiadomił dra Świtałę, że „pewna liczba ludzi w obozie repatriantów mieszczącym się w barakach przy dworcu wschodnim w Opolu” prawdopodobnie zachorowała na tyfus. Nie ma żadnego dowodu mogącego rozjaśnić wątpliwości, kiedy pierwsi repatrianci dotarli do Opola. Nie wiadomo, dlaczego umieszczono ich w barakach.
(c.d.n.)
(2)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Oddajmy głos doktorowi Świtale: „Poszedłem. Spotkałem tam dwóch sowieckich lekarzy. Chodziłem, pytałem o chorych. Tam nie ma ani porządku, ani czystości. Ani lekarza, ani pielęgniarki. Zastałem niechlujstwo do tego stopnia, że zażądałem natychmiastowego usunięcia kur z pokoi. Brudy i nieczystości wszędzie. Zarządziłem sprzątanie. Zaczęli zamiatać. Podniósł się taki kurz, że nie widziało się niczego. Kazałem skropić podłogę wodą i dopiero zamiatać. Jest tam wszędzie tak dużo paczek, skrzyń i tobołów, że z trudem można przedostać się przez korytarze. Dostęp do łóżek wzgl. legowisk jest prawie niemożliwy, a chorzy do badania musieli usiąść na krzesłach. Do 25 kwietnia stwierdziłem 19 przypadków zachorowań względnie podejrzenia o tyfus plamisty, co potwierdziły badania krwi przeprowadzone w rosyjskim szpitalu wojskowym. Dzięki wyjątkowo przyjemnej współpracy i wyrozumieniu ze strony kolegów radzieckich powzięliśmy następujący, a natychmiast rozpoczęty program pracy:
Niedaleko — ok. 200 m od baraków — znajduje się opuszczona willa. Tam urządziliśmy w piwnicy odwszalnię, kąpiel natryskową i ubieralnie. Przed domem na polu ustawiliśmy rosyjską parową dezynsekcję. Chorych natychmiast przewieziono do kąpieli i dezynsekcji przedmiotów, a następnie przewieziono ich do odległego 40 km radzieckiego szpitala wojskowego.
Przystąpiono natychmiast do odwszenia reszty ludzi z baraków. Po dokonaniu tego procederu ulokowano ich w domach naprzeciw ległych ok. 100 m za torem kolejowym. Praca ta odbywa się w dalszym ciągu. Jeden barak jest już odwszony. W międzyczasie stwierdziłem 4 nowe przypadki tyfusu, które ulokowaliśmy w radzieckim szpitalu wojskowym w Opolu”.
Nieszczęśliwi ludzie zostali rozmieszczeni tak, by „każda rodzina miała własne mieszkanie”. Należy przypuszczać, że gdyby nie lekarze radzieccy, byliby zgubieni.
Sytuacja na opolskim dworcu, na skutek ciągłego przybywania nowych transportów, które nie mogły ruszyć dalej na zachód, stała się tak dramatyczna, że 9 maja przybyła do Opola komisja lekarska z Katowic wraz z delegatem ministra zdrowia by przekonać się o grozie położenia przesiedleńców.
Zaraz po przybyciu do Opola cała komisja została aresztowana przez miejscowego milicjanta, mimo że jej członkowie mieli na rękawach opaski Czerwonego Krzyża. Po wyjaśnieniu sprawy wysoką komisję zwolniono. Była w takim nastroju, że zrezygnowała z inspekcji wagonów i baraków, poprzestając na odwiedzeniu chorych w radzieckim szpitalu wojskowym.
Komendantem wojennym Opola był ppłk Wasilij Iwanowicz Zazuchin. Jego zastępcami: mjr Michał Rudoj i ppłk Aleksy Iwanowicz Korablin.
Cztery dni przed przybyciem komisji do Opola, 5 maja, radzieccy lekarze przeprowadzili dokładny przegląd „obozu repatriantów” i zarządzili kwarantannę. W polskim środowisku nikt nie przypuszczał, że zechcą wykazać aż taką konsekwencję.
Dokładnie po tygodniu, 12 maja, władze radzieckie zażądały ponownej inspekcji okolicy dworca wschodniego i poprosiły o sprawozdanie z wykonanych kroków zmierzających do zlikwidowania epidemii tyfusu plamistego. Sporządzono protokół:
„Dnia 12 maja 1945 roku z przedstawicielami armii marszałka Koniewa st. lejtenantem lek. Sztejmanem i kpt. lek. Remierowem w obecności lekarza powiatowego dra Świtały przeprowadzono kontrolę protokołu i aktu z 5 maja br. W czasie kontroli stwierdzono:
1. Zamiast 20 milicjantów jest tylko 13 nie zabezpieczonych w żywność.
2. Pracownicy medyczni nie zostali zaopatrzeni w żywność i nie otrzymują pieniędzy.
3. Zamiast 5 sił medycznych obóz epidemiczny obsługują tylko 3.
4. Wody i światła nie ma. Wodociągi pracowały tylko 11 i 12 maja.
5. Za czas od 1 maja repatrianci w liczbie 541 osób otrzymali:.
1028 kg chleba
40 kg mięsa
21 kg cukru
27 kg kawy zbożowej
24 kg kaszy
5 kg mąki
38 kg zupy groch.
4 kg soli
Produkty przychodziły z opóźnieniem i w małej ilości. Mięso dostarczane przez PUR nie nadawało się do użytku. Funduszu epidemicznego nie stworzono. Wobec tego zarządzono: 1. Dopilnować, by kwarantanny pilnowało 20 milicjantów, by mieli co jeść. 2. Zatrudnić 5 pracowników medycznych. 3. W ciągu trzech godzin zabezpieczyć pracowników medycznych w żywność i pieniądze. 4. W ciągu dwóch dni utworzyć fundusz epidemiczny i polepszyć jakość i ilość żywności. Protokół sporządzono w 3 egz. 2 w języku rosyjskim, 1 w języku polskim. Podpisali: Przedstawiciel armii marszałka Koniewa (—) lek. Sztejman. Przedstawiciel gen. por. Korownikowa (—) lek. Remierow. Lekarz powiatowy (—) dr Świtała”.
Jest oczywiste, że wojskowe władze radzieckie nie mogły dopuścić do rozszerzenia się epidemii na zapleczu powoli stygnącego frontu. Ludzie przywiezieni do Opola powinni byli być leczeni i żywieni przez władze polskie, które do problemu repatriantów odnosiły się z nie tajoną niechęcią. Powołany specjalnie do opieki nad przesiedleńcami Państwowy Urządu Repatriacyjny, nie zdawał w Opolu egzaminu.
Tak więc nie zostało już nawet śladu „wyjątkowo przyjemnej współpracy” z Rosjanami. Ci zarzucali Polakom, a szczególnie lekarzowi powiatowemu, dr. Świtale, zaniedbanie obowiązków i lekceważnie poważnej sytuacji w obozie epidemicznym. Musiały paść ostre słowa, ponieważ przerażony dr Świtała sporządził czym prędzej „Sprawozdanie specjalne z przebiegu epidemii duru plamistego w obozie repatriantów w Opolu”, w którym stwierdzał:
„Mimo zasadniczo pierwszorzędnej organizacji i rozpoznania epidemii oraz jej zwalczania w obozie repatriantów w Opolu, następuje dalsze gwałtowne pogorszenie i szerzenie się zarazy. Obecnie giną już i to w stosunku procentowym bardzo wysokim, pierwsze ofiary. Dlaczego tak jest? Otóż ludzie z obozu, po przeprowadzonej dezynfekcji- i odwszeniu z nowo, wyznaczonych im doskonałych pomieszczeń murowanych wracają do zarażonych baraków. Taka wędrówka jest możliwa, ponieważ miejscowa komenda milicji nie dysponuje rzekomo odpowiednio liczną kadrą. Do pilnowania 540 ludzi zapewnia się 2—3 milicjantów. Póki byłem w obozie, przyhamowałem wędrówki. Ledwo jednak się oddaliłem, znów zaczęli chodzić. Doszło w ten sposób do tego, że w szpitalu umieszczono już 45 chorych i 27 podejrzanych. Do 6 maja zanotowano 10 przypadków śmiertelnych. Ten smutny objaw był pod stawą zwołania wspólnej konferencji z rosyjskimi władzami wojskowymi, które pomagają nam wyjątkowo wydatnie”.
(c.d.n.)
(3)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Wszyscy dopatrują się głównej przyczyny epidemii w złym odżywianiu materiału ludzkiego. Postanowiono więc obustronnie w miarę możliwości podwyższyć normy żywieniowe. Mają tam pełnić stałą służbę 2 siostry PCK, 2 pielęgniarzy i cywilny lekarz. Domów na terenie kwarantanny jest 11 jednopiętrowych. Jeden służy za mieszkanie milicji, siostrom i pielęgniarzom. Tamże mieści się ambulatorium i kapliczka dla duszpasterza. Dostęp do baraku izolacyjnego jest surowo wzbroniony. To wszystko zostało ujęte protokólarnie w języku polskim i rosyjskim i zatwierdzone podpisami obecnych.
Tymczasem wyłaniają się dla nas lekarzy olbrzymie przeszkody wynikające z niezrozumienia powagi problemu przez niektóre czynniki i pewnych pracowników medycznych. Gdy mianowicie przystąpiliśmy do nowego energicznego zwalczania tyfusu, z miejscowej milicji zabrałem do obozu 4 milicjantów. Dwóch natychmiast opuściło wyznaczony im posterunek. Tak samo nie przybyły pielęgniarki i pielęgniarz. Wezwane przeze mnie pielęgniarki oświadczyły, że do obozu pracować nie pójdą. Godne potępienia okazało się postępowanie siostry Kuleszy i pielęgniarza. Trzecia siostra będąca do dyspozycji Janina Pilawska przystąpiła bez zastrzeżeń do pracy, choć jest studentką medycyny, a dopiero na drugim miejscu siostrą PCK. Jedyny pielęgniarz punktu repetriacyjnego nie zjawił się w ogóle, a po rozmowie z lekarzem oświadczył, że w baraku pracować nie będzie i poszedł się upić.
Będąc w obozie, 6 maja dowiedziałem się o brakach żywności. Milicjanci skarżyli się na zimno, gdyż stoją dzień i noc bez płaszczy (obecnie w deszczu). Na terenie obozu, a zwłaszcza w piwnicach i przed domami, panuje brud i niechlujstwo. Między domami stoi ok. 40 krów. Wszędzie kupy gnoju. Postanowiłem krowy usunąć z obozu i po zbadaniu przez lekarza wet. zgromadzić w jednym miejscu. Kazałem zebrać i spalić wszelki brud.
Na terenie obozu brak wody. Jak mi doniesiono, biorą wodę do picia i kąpieli z otwartego basenu, do którego Niemcy wpuścili jesienią ub. roku wodę dla celów pożarniczych. Podobno nawet w basenie tym niektórzy piorą swoją bieliznę.
Wezwałem na nadzwyczajne zebranie: starostę, kierownika PUR-u, prezydenta miasta, kierownika aprowizacji, komendanta milicji i komendanta straży pożarnej. Niektórzy nie przyszli. Tymczasem na rampie czeka na rozładunek kolejnych sto rodzin. Mamy zgłoszenia o tyfusie w obozie pracy przymusowej dla Polaków. Udałem się tam ze starostą. Dowiedziałem się bowiem o opłakanym stanie tego obozu, o głodzeniu ludzi i bardzo licznych zachorowaniach.
7 maja przybył do mego biura komendant wojenny miasta w towarzystwie dwóch lekarzy wojskowych i jednego wysłannika oficera sztabowego marszałka Żukowa. Epidemia tyfusu bardzo niepokoi rosyjskie władze wojskowe. Twierdzą, że zbadano prace dokonane przez władze samorządowe polskie i stwierdzono, że nie zrobiono nic, a żaden termin nie został dotrzymany. Wytłumaczyłem im nasze beznadziejne położenie i poprosiłem o przedłużenie terminu o 3 godziny. Dano zgodę. Natychmiast udałem się z ob. starostą do powiatu w poszukiwaniu personelu Czerwonego Krzyża, gdyż postawiony do naszej dyspozycji przez PUR zupełnie zawiódł. Odnalazłem trzy siostry, które zabrałem do obozu. Kilkakrotnie udaliśmy się z ob. starostą do powiatowego komendanta milicji w najbardziej palącej sprawie transportu i aby mu przypomnieć i prosić o dotrzymanie słowa w sprawie skierowania co najmniej sześciu milicjantów do godz. 17. Niestety, nie zastaliśmy ani komendanta milicji, ani jego zastępcy. O godz. 22, czyli już 5 godzin po wyznaczonym nam przez władze radzieckie terminie, milicji w obozie nie zastałem. Dzięki osobistej interwencji prezydenta miasta przyrzeczono nam jak najrychlejsze dostarczenie stu bochenków chleba i mięsa dla pozbawionych wszelkiej żywności mieszkańców obozu. Powiatowa Komenda MO przyrzekła mi chleb ten przewieźć do obozu, ponieważ tylko oni mają konie. O godz. 20.15 udałem się osobiście do piekarni, żeby sprawdzić czy chleb i mięso zostały przywiezione. Niestety i tym razem milicja nie dotrzymała słowa. W mej bezradności pomógł mi przypadkowo stojący przed gmachem nieznany człowiek, którym okazał się być ob. Burakowski z Wydziału Bezpieczeństwa. On to o godz. 21, by ratować mnie w mej niemocy, poszedł po kilku ludzi i wóz, aby prowiant zawieźć do obozu. Muszę też podkreślić, że starosta dr Piechaczek przez cały dzień bez jedzenia i mimo nawału pracy uganiał się za pomocą dla repatriantów”.
Późniejsze dochodzenia wykazały, że w Zborowie (woj. tarnopolskie) załadowano 540 ludzi do wagonów mimo faktu, że tam zanotowano 12 przypadków duru plamistego. Wszyscy byli zawszeni. Transport ten odbył część drogi w transporcie wojskowym.
W Opolu rozmieszczono ludzi w barakach po 4 i 6 rodzin wraz z dobytkiem w jednej izbie. Dla części zabrakło miejsca pod dachem. Koczowali więc pod gołym niebem. Repatriantami, a raczej ekspatriantami miał opiekować się Państwowy Urząd Repatriacyjny.
Przewidując, że kwarantanna nie zda egzaminu, a zaraza może się rozprzestrzenić, władze radzieckie przekazały Polakom 12 maja swój szpital zakaźny, w którym zostało 79 chorych z obozu epidemicznego. Trzy dni później „na rozporządzenie władz sowieckich” placówkę objęła przybyła ze Lwowa z trzema tonami bagażu dr Wanda Markiewicz.
Stwierdziła w pierwszym raporcie: „Zarząd szpitala wojskowego zabrał pościel. Radziecka służba medyczna przekazując szpital i 79 chorych zapewniła im wodę i żywność na 3 dni tj. do 15 maja”. Był to jak na tamte warunki gest wspaniałomyślny, ale pani doktor była niezadowolona. Od 16 maja należało prowadzić szpital zakaźny samodzielnie. Trzeba było uruchomić kuchnię, postarać się o żywność, wodę i personel. A tu ani żywności, ani kucharki, ani posługaczek. W spiżami stało cielę, w piwnicach pełno kału, w pobliżu nie było studni.
Dr Markiewicz uraczyła lekarza powiatowego następującym zamówieniem: „Natychmiast dostarczyć żywność, naprawić rurociągi albo niech straż pożarna wozi wodę, dostarczyć mydła i proszku, lekarstwa, komplet strzykawek i 5 tuzinów igieł, 2 sterylizatory, 2 irygatory, 120 poduszek, 300 prześcieradeł. 300 koszul, 120 koców, 120 ręczników, 50 ścierek”. Od razu można było przewidzieć, że między doktorem Świtałą a panią doktor Markiewicz dobrych stosunków nie będzie.
(c.d.n.)
(4)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Instytut Weterynarii podarował 16 płaszczy lekarskich, 34 prześcieradła i jeden koc. W szpitalu nie było bielizny ani dla chorych, ani dla personelu, nie było lizolu do odkażania, proszku ani mydła.
Wnet dr Świtała poróżnił się z dr Markiewiczową, która „chodzi na skargi do PPR i NKWD”. Niewątpliwie też on przyczynił się do tego, że ją w niesławie z Opola wyrzucono. Stało się to w październiku 1945 roku. O metodach, jakie wtedy stosowano, świadczy sposób, w jaki światek lekarski pozbył się niewygodnej koleżanki: kazano jej opuścić mieszkanie w ciągu 48 godzin i wynieść się z Opola.
Kwarantanna zborowskiego transportu zakończyła się 12 czerwca. Drugiej już nie udało się zorganizować, ponieważ mimo ciągłych protestów opolskich władz administracyjnych transporty nadchodziły i utykały na stacji kolejowej. Tu bowiem kończył się normalny tor, a zaczynał szeroki dla potrzeb wojsk radzieckich.
10 lipca około 20 000 ludzi koczowało na rampach i w okolicy dworca w tak opłakanych warunkach, jak pierwszy transport ze Zborowa. Głód, brud, ciasnota, brak wody i opieki spowodowały nowy wybuch tyfusu plamistego. Tymczasem „wszystkie radzieckie szpitale zostały zwinięte i odeszły wraz z komorami dezynfekcyjnymi”. Opolska służba zdrowia była „skazana wyłącznie na siebie”.
Z Katowic przysłano drewniane komory dezynsekcyjne, które natychmiast uruchomiono. „Na wolnym placu kazałem wykopać zamaskowane na wzór wojskowy latryny. Kazałem rozstawić kotły dla dostarczenia ludziom przegotowanej wody w postaci kawy” — meldował dr Świtała, Dużo więcej zarobić nie mógł. Ambulatorium, izolator w baraku i latryny dla 20 000 ludzi…
Tymczasem epidemia duru plamistego rozprzestrzeniła się na miasto i powiat. Chorzy z miasta i wsi trafiali do szpitala po 10—15 dniach od zachorowania. Zdarzało się, że i po trzech tygodniach, w stanie agonalnym. Jak to było możliwe?
Otóż tylko repatrianci mieli prawo do bezpłatnego leczenia. Wszyscy inni musieli zapłacić 25 złotych za dobę i za dwa tygodnie z góry. Kto miał wtedy 300 złotych? Biurokratyczny, nieludzki wymóg sprawił, że wielu chorych w ogóle do szpitala nie trafiło. Życie ludzkie zdawało się nie mieć żadnej wartości. Sytuacja w Opolu i okolicy była tak dramatyczna, że 26 czerwca przybyła komisja z Warszawy w składzie: dr Zasztowt, dr Pogorzelski, dr Sztachelski. Ogólna ocena pracy służb medycznych w Opolu wypadła pozytywnie…
8 sierpnia dr Świtała zanotował: „W ostatnim czasie miasto było ponownie dłuższy czas bez wody. Ludzie pobierali ją z nielicznych studni opróżniając je do dna, a nad innymi się myją. Brudna woda ścieka z powrotem do studni. W jednym z domów wybuchł tyfus, w związku z czym kazałem urzędowo studnię zamknąć. Ludzie jednak napisy pozrywali i czerpali wodę dalej mówiąc: prędzej pozdychamy”.
Ubezpieczalnia Społeczna rozpoczęła swą działalność z początkiem roku 1946. Pod presją rozszerzającej się zarazy Nadzwyczajna Komisja do Walki z Epidemiami w Warszawie zdecydowała się wreszcie w sierpniu 1945 roku na zarządzenie bezwzględnej hospitalizacji chorych na choroby zakaźne. Dla wielu było już za późno. W Opolu sytuacja była dlatego tak groźna, że prócz ogniska tyfusu wśród przesiedleńców ze Wschodu istniały jeszcze inne. Opole latem 1945 roku było miastem obozów. Istniały: obóz pracy przymusowej dla Polaków, do którego trafiały różne podejrzane elementy, ale jak się później okazało — także ludzie Bogu ducha winni, którzy narazili się milicji, obóz dla Niemców przeznaczonych do wysiedlenia, obóz repatriantów (tak nazywano olbrzymie koczowisko) i obóz nazywany potocznie „ruskim”, gdzie gromadzono Ukraińców wywiezionych na roboty do Niemiec przed repatriacją do Związku Radzieckiego.
Milicyjny obóz przy ul. Kropidły opisał pod koniec roku w liście do wicewojewody Jerzego Ziętka Wincenty Białek: „Zostałem wezwany do mego szwagra Józefa Noconia znajdującego się w szpitalu św. Wojciecha w Opolu, który znalazł się tam na skutek ciężkich przejść w czasie aresztowania przez MO i UB. Szwagier mój na skutek złego traktowania w obozie zmarł. Ponieważ stwierdziłem, że znajduje się tam wielu Polaków w podobnie okrutny sposób traktowanych, poczuwam się do obowiązku zawiadomienia, o tym Wicewojewody nie z chęci skarżenia się na władze, lecz z chęci ulżenia doli moich braci i służenia sprawiedliwości. W obozie władze wykonawcze obchodzą się w nieludzki sposób z internowanymi Polakami. Brak najmniejszej ilości pożywienia, każą spać na gołej podłodze, a w nocy w czasie snu i rano polewają zimną wodą. Internowani są bici w straszliwy sposób. Brak najprymitywniejszych warunków higieny powoduje, że ludzie są w okropny sposób zawszeni. Proszę o zbadanie sprawy, by ludzie przestali niepotrzebnie ginąć”.
Obóz ten został założony dla szabrowników i innego elementu przestępczego. Już w czerwcu dr Świtała zaniepokoił się „stanem sanitarnym”. Opolska katownia zasłynęła niebawem na cały kraj.
W obozie „ruskim” zaczęły chorować dzieci. Szkarlatyna, dyfteryt, zakaźne zapalenie opon mózgowych szły w parze z tyfusem i czerwonką. Wszyscy chorzy trafiali do polskiego szpitala zakaźnego. Tylko chorych Niemców pani doktor Markiewicz leczyć nie chciała, każąc odsyłać ich do radzieckiego szpitala wojskowego.
Już 13 milicjantów pełniło ciągłą służbę „na rampach”. Wywoływało to „agresję i gwałtowne protesty” przesiedleńców, którzy „uciekają i osiedlają się samowolnie w mieście”. Po tym, co już wiemy, trudno się ludziom dziwić. 17 lipca prezydent miasta dr Tkocz zwracał się do Urzędu Wojewódzkiego z kolejną prośbą o pomoc: „Opole znajduje się od chwili włączenia do terenów suwerennie polskich w niezwykle ciężkich warunkach sanitarnych. Zniszczenia wojenne, niemożność usuwania gruzów, odpadów gnilnych i śmieci grożą miastu wciąż nowymi epidemiami. Ponad tysiąc zgłoszeń chorób zakaźnych zmusza nas do wyrażenia prośby o pomoc”.
Prezydent powołał społeczną milicję miejską. Z jej raportów dowiadujemy się dalszych przerażających szczegółów o życiu w Opolu.
Pierwszymi członkami tej milicji byli: Wawrzyn Kolasiński, Edward Walczak, Edmund Kopacki, Czesław i Józef Smolczykowie, Antoni Bedor i Mieczysław Ligocki. Do pomocy przydzielono im dwóch grabarzy: Piotra Golę i Augustyna Króla.
(c.d.n.)
(5)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Sześć zwłok pochowano, z tego czterech żołnierzy niemieckich znalezionych koło mostu kolejowego nad Odrą, 2 trupy nad kanałem”. Ponieważ nie wszyscy mieli dowody tożsamości, pisano: „Trup nieznany”. W okresie od 3 do 9 czerwca „zgłoszono 11 wypadków śmierci. Zwłoki pochowano w Zakrzowie”. Trzech kolejnych żołnierzy niemieckich znaleziono na Placu Teatralnym „w pełnym rozkładzie”. Potem przy ul. Poznańskiej trzy trupy „nie wiadomo, kto”. Dwa trupy wyłowiono z kanału. Potem pochowano „16 zwłok w tym 5 repatriantów”. Potem „18 zwłok”. Między 24 a 30 czerwca „18 ludzi zmarło. z tego 11 w domach prywatnych”. Byli to przeważnie starzy, samotni ludzie którzy umierali z głodu. Liczba zmarłych (nie licząc ofiar tyfusu w szpitalu) w pierwszym tygodniu lipca wynosiła 22. W wielu przypadkach było jasne, że człowiek nie zginął własną śmiercią, co dotyczyło przede wszystkim dość licznych topielców i topielczyń wyławianych z Odry ale nie wszczynano dochodzeń. To były „zwłoki niczyje”. Z biegiem czasu wprowadzono do raportów rubrykę: „Ludność uboga”. Byli to zmarli z głodu i wyniszczenia, których nie miał kto, a przeważnie za co pochować. „24 zwłoki, w tym prywatnych niezamożnych 14” zanotowano 1 września. „2 nieznane kobiety wyłowiono z Odry”. 13 października: „69 zwłok, z głodu pomarło 33”. Tydzień później: „32 zwłoki, zmarłych z głodu 22”. Nadchodziła zima. Ludzie zaczęli ginąć także z chłodu.
Już niektórzy lekarze zwracali się do magistratu z prośbami o odsyłanie zgłaszających się kolegów po fachu, ponieważ groziło to „konkurencją w praktyce prywatnej”. Tymczasem latem 1945 roku baza lecznicza w Opolu wyglądała następująco: przy ul. Ozimskiej — Reymonta był szpital św. Wojciecha. Pracowały tam z początku niemieckie zakonnice będące właścicielkami obiektu. Pani dr Markiewicz jednak z nimi pracować nie chciała, ponieważ „to Niemki i mówią po niemiecku”. Szpital ten był „dobrze wyposażony, ale rury i kaloryfery popękane” tak samo jak instalacja wodociągowa. Jeśli szpital ten był dobrze wyposażony to dlatego, że przecież „upatrzył” go sobie dr Świtała, który w końcu został jego dyrektorem. Szpital zakaźny natomiast mieścił się w prowizorycznie przystosowanym gmachu poniemieckiej Izby Rzemieślniczej, do którego zaczęła rościć pretensje polska Izba Rzemieślnicza. Oprócz tego przejęto „w nieuszkodzonym stanie” przychodnię przeciwgruźliczą mieszczącą się w budynku Kuratorium Kościelnego przy pl. Armii Czerwonej.
Za niemieckich czasów szpitale były własnością kościelną, dotowaną przez miasto i państwo. Powstała więc kwestia, czyją własnością ma być szpital św. Wojciecha? Ostatecznie zadecydowano, że będzie to Szpital Miejski.
Jesienią 1945 roku sporządzono ankietę sanitarną miasta. „Ośrodek zdrowia nie istnieje. Woda w wodociągach bakt. coli 1/199, 1/200. Studni zdatnych do użytku 30. Miasto jest całkowicie skanalizowane. Śmieci wywozi się do dołu i zakopuje. W mieście jest 12 zakładów fryzjerskich. Łaźnia nieczynna. Na remont potrzeba 20.000 złotych, których Zarząd Miejski nie ma. Nie ma odwszalni. Przy miejskim szpitalu zakaźnym znajduje się komora dezynfekcyjna na ciepłe powietrze. W Opolu są 2 hotele, dom noclegowy PCK z braku funduszów zamknięty, 1 ochronka dla dzieci 2 przytułki dla starców, nieczynna pływalnia, 3 cmentarze, 4 kostnice, 24 piekarnie, 2 składnice hurtowe i 2 wytwórnie cukrów. Nie ma laboratorium do badania żywności”.
Ledwo jako tako poradzono sobie z epidemią tyfusu, kiedy „zaczęło przybywać chorych na kiłę, rzeżączkę i inne choroby weneryczne”. Z więzienia dostarczono do szpitala dwóch 18-letnich chłopców z kiłą II stopnia. Wśród wenerycznie chorych kobiet znalazła się 55-letnia zakonnica z jednego z podopolskich szpitali. Wiek zarażonych kobiet wahał się od 12 do 35 lat. Wszystkie bez wyjątku twierdziły, że zostały zgwałcone przez żołnierzy radzieckich.
Od lata też walczono z błyskawicznie rozprzestrzeniającą się epidemią świerzbu. Był to skutek wielomiesięcznego braku mydła i proszków do prania. Z terenu nadchodziły alarmujące wieści, że „chorzy nie są w stanie płacić cen rynkowych za leki czy maście”. Leki tymczasem zamiast w aptekach, znajdowały się na wolnym rynku. Woj. Wydział Zdrowia poinformował lekarzy 9 września, że „ostatnio stwierdzono ogromnie rozszerzający się handel lekami systemem domokrążnym i na wolnym handlu”. Ciekawe, skąd się tam wzięły?
Na koniec roku 1945 pracowało w Opolu 17 lekarzy, w powiecie 12. Lekarzy „bez specjalności” było razem 20, oprócz tego 1 chirurg w Krapkowicach, 2 ginekologów, internista, wenerolog, laryngolog i bakteriolog. Największe zapotrzebowanie było na wenerologów. Bez zacietrzewienia pozwalano praktykować prywatnie niemieckim lekarzom mieszkającym w terenie. Niektórzy złożyli wnioski o przyznanie im narodowości polskiej.
W Opolu czynne były 2 szpitale ze 185 łóżkami. 135 łóżek było ponadto w małych szpitalikach rozsianych po całym powiecie. Uruchomiono też ośrodek zdrowia z poradnią dla ubogich, przeciwweneryczną, przeciwjaglicową, gdyż ludzie ze wschodu przywlekli tę chorobę. Czynne było ambulatorium dentystyczne i laboratorium. W Ozimku i Dąbrówce przystępowano do organizacji ośrodków zdrowia. W planie było dalszych osiem w całym powiecie. Do organizowania wiejskich placówek zdrowia włączała się Samopomoc Chłopska.
Dokonano więc w krótkim i bardzo ciężkim okresie bardzo wiele. Tak wiele, że z podziwem myślimy o nielicznej przecież grupie ludzi, która zorganizowała opolską służbę zdrowia od podstaw. Nie dano im za to odznaczeń ni orderów, a kroniki także raczej milczą o fakcie, że gdyby nie polscy lekarze, pielęgniarki, akuszerki, salowe pracujące miesiącami bez wynagrodzenia, sytuacja w Opolu byłaby anno 1945 beznadziejna.
Wśród palących potrzeb wymieniano stworzenie dużego szpitala powszechnego w Opolu, utworzenie ośrodków zdrowia we wszystkich gminach, zaopatrzenie powiatu w przeciwkiłowe i przeciwrzeżączkowe leki oraz w maść przeciwko świerzbowi. Postulowano ustawienie we wszystkich gminach odwszalni. Wreszcie też uruchomiono łaźnię miejską.
Na koniec 1945 roku lekarzem powiatowym był już dr Z. I. Rossowski. Dr Świtała został dyrektorem szpitala św. Wojciecha, gdzie również pracowali: dr Mossor, dr Hołejko, dr Bronisława Liguda i dr Regina Kauicz.
W grudniu przebadano dzieci szkolne w całym województwie śląsko-dąbrowskim i stwierdzono, że „6000 dzieci repatriantów osiedlonych na Śląsku, 60—80 proc, w wieku od 10 do 12 lat jest zagrożonych gruźlicą lub wybitnie do niej usposobionych”.
(CDN)
(6)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Dr Jan Zieliński, który przejął szpital zakaźny po dr Wandzie Markiewicz, kazał sporządzić spis rzeczy. Energiczna Iwowianka zdobyła w ciągu paru miesięcy swej pracy: 93 koce, 171 prześcieradeł, 30 poszewek, 21 poduszek, 11 par kaleson, 29 koszul, 97 płaszczy lekarskich, 74 ręczniki, 11 ścierek do naczyń i 8 kompresorów.
Półroczny preliminarz budżetowy miasta Opola wynosił 3500 złotych. Później otrzymano dotację w wysokości 800 000 złotych. Na utrzymanie szpitali pieniędzy początkowo w ogóle nie było. To też niech nas nie zdziwi informacja, że „starostwo dało jarzyny, płatki owsiane i mleko w ilości 1/3 normy potrzebnej do wyżywienia chorych”. Albo: „Na cały szpital dostaliśmy kilo cukru, kilo tłuszczu, chleba 14 kg. O kartofle, sól, medykamenty musimy starać się sami”. I starali się jak mogli, by w opolskich szpitalach nikt z głodu nie umarł.
Rozdział 2
Że ludzie głodowali, dowodzą akta wydziału aprowizacji magistratu i starostwa. W czerwcu wprowadzono kartki żywnościowe. Były one od początku do końca jak czek bez pokrycia. Wiele się na to złożyło.
„Codziennie w biurach aprowizacji dochodzi do awantur. Ludzie mdleją z głodu i wycieńczenia.
Z Katowic przysłano do Opola 3 tony suszonych śliwek, 800 kg grochu, 440 kg drożdży i 350 kg mleka w proszku oraz 42 kg skóry podeszwowej i 180 kg gumy na podeszwy. Zamiast 11,5 t mięsa należnego ludziom na kartki, przysłano w sierpniu 805 kg. Mydła chcieli opolanie 4,5 tony, a nie otrzymali nic. W lipcu na zapotrzebowanie mąki żytniej otrzymali zaledwie 9 ton. Przydział masła wyniósł 20 kg na całe miasto, dla niemowląt wyznaczono 100 Litrów mleka, a dostarczano o połowę mniej. „Na zapotrzebowanie mąki chlebowej na lipiec i sierpień 400 ton wydano zaledwie 27 ton chleba, w dodatku w 80 proc, z mąki wypożyczonej u prywatnych piekarzy. Więcej pożyczać nie chcą”.
Czy musiało tak być? Nie. Ale to nie zależało od administracji i będzie jeszcze na ten temat mowa.
31 grudnia 1945 roku w Opolu mieszkało blisko 31 tysięcy ludzi. W tym „23 254 Polaków, 136 zweryfikowanych, Niemców 3 668, Ślązaków, którzy nie złożyli wniosków o weryfikację 2 971”. Widzimy, że miejscowa ludność już była w znacznej mniejszości. W Opolu osiedlono 12 674 repatriantów i 2 191 osadników.
Nadchodziła bardzo surowa zima.
Późną jesienią na plan wkroczyły związki zawodowe. Załogi domagały się opału na zimę, żywności i zaległych wypłat. Domagano się też „należytej” opieki lekarskiej. Cierpliwość ludzi była na wyczerpaniu. Winą za głód, chłód, choroby i wszelkie niewygody obarczano administrację.
„Rada Powiatowa Zw. Zawodowych stoi na stanowisku interesów klasy robotniczej, która w okresie wojny została szczególnie wyniszczona. Obecne ciężkie warunki nakazują zwrócić uwagę na zachowanie zdrowia pracownika jako kapitalnej dźwigni kraju. Wyjeżdżając na ziemie zachodnie zastają tu warunki znacznie trudniejsze, aniżeli w Polsce centralnej. A nadto trudne warunki higieniczne. Ludzie są narażeni na niezliczone infekcje. Dla podniesienia warunków zdrowotnych miast i osiedli, Rada wzywa powołane do tego władze, aby niezwłocznie przystąpiły do oczyszczania miast przez usunięcie śmieci na najbliższe place i dokonania tam ich spalenia oraz do odszczurzania miasta. Szczury bowiem są nie tylko roznosicielami zarazy, ale nadto są szkodnikami niszczącymi z trudem zdobyte przez pracowników zapasy zimowe. Powszechnie podnoszone jest, że transport źle działa i nie służy światu pracy.
Nie ma opału choć miasto liczy już ponad 25 000 Polaków, którzy zjechali tu ze wschodu i Polski centralnej, a podobny stan jest w całym powiecie. Jadąc koleją widać pełno pustych wagonów na bocznych torach dużych stacji. Doczepienie wagonów z węglem do pociągów osobowych umożliwi dowiezienie węgla w dostatecznej ilości. Zarówno sami pracownicy w zakładach pracy jak i ich rodziny w mieszkaniach, a dzieci pracownicze w szkołach przy nadejściu mrozów będą marzły i będą narażone na choroby. Wzywamy was do zaopatrzenia powiatu w węgiel!”. Podpisali Wł. Płatek sekretarz i St. Szwedowski przewodniczący.
Związki Zawodowe domagały się również paczek UNRRA dla załóg i rodzin pracowniczych. Ludzie wracający z odwiedzin w „centralnej Polsce” opowiadali, że tam dary są rozdzielane. W Opolu natomiast tylko o nich słychać.
Na wszystkie te gorzkie i uzasadnione pretensje wiceprezydent mgr Meyza odpowiedział: „Opole otrzymało zaledwie 3 przesyłki darów UNRRA, które rozdzielono między podopiecznych wydziału opieki społecznej”. Paczki otrzymali również pracownicy samorządu miejskiego. „Mieszkańcy pragnący korzystać z darów powinni zgłaszać się w wydziale opieki społecznej przy ul. 3 Maja nr 7”.
Dalszy ciąg jest jakby żywcem wyjęty z utworu satyrycznego tamtych lat: „Usuwanie śmieci z podwórzy należy do Tymczasowego Zarządu Państwowego jako właściciela nieruchomości. Miasto zaś czyści ulice. W sprawie szczurów napisano już do Urzędu Wojewódzkiego, a co się tyczy węgla na zimę, to w najbliższych dniach zostaną uruchomione dwa specjalne pociągi, które w drodze okrężnej mają zaopatrywać poszczególne miasta w węgiel. Wszelkie pretensje w sprawie transportu należy kierować do PKP”. Zapotrzebowanie bowiem złożono. Czy jednak węgiel będzie — nie wiadomo. Pismo nosi datę 6 grudnia 1945 roku. Wtedy administracja doszła już do takiej perfekcji, że „goniec niósł list z magistratu do starostwa 7 dni”. Poczta wiozła listy do Katowic 3 tygodnie.
Rzeczywiście w czasie mrozów część dzieci do szkoły nie poszła, bo nie miała w czym. Na utrzymaniu opieki społecznej było tysiąc rodzin mieszkających w samym Opolu. Co szósty mieszkaniec miasta nie miał pieniędzy na wykupienie przydziału kartkowego. Tylko na chleb „ubodzy” dostawali z opieki społecznej 100 złotych miesięcznie, członkowie rodzin — 50. Ale to symboliczne nawet zaopatrzenie kosztowało miasto pół miliona złotych miesięcznie. Miasto nie dysponowało własnymi dochodami.
Ten bezmiar nędzy jaskrawo kontrastował z bogactwem części nowych mieszkańców Opola, którzy handlowali i prowadzili niekoniecznie uczciwe interesy. Robotnik, inteligent, nawet wielu chłopów cierpiało wielki niedostatek, kiedy spekulanci i szabrownicy hucznie się bawili.
Biednych ludzi drażnił wolny handel, którego magistrat nie ograniczał, ponieważ od każdego stanowiska na targu pobierano 10 zł dziennie. Na koniec roku zatrudniono już czterech poborców, którzy wpłacali do kasy miejskiej blisko 90 000 zł tygodniowo.
(cdn)
(7)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Nie wystarczało tych pieniędzy na pokrycie wszystkich potrzeb. Kierownik wydziału opieki społecznej Ernest Zmarzły zaproponował podniesienie opłaty targowej do 150 zł dziennie. Wyśmiano go. Tymczasem jemu pieniądze były potrzebne najbardziej. Bo jego wydział płacił praktycznie za wszystko począwszy od leczenia ubogich po chleb dla nich, odzież i opał, a nawet za skrobanki zgwałconych kobiet, które początkowo odsyłano na zabiegi do szpitala Spółki Brackiej w Zabrzu.
Zmarzły, którego nazwisko znajdujemy już na liście członków Komitetu Obywatelskiego Polaków Śląska Opolskiego założonego w Krakowie (figurują na tej liście także dr Maksymilian Kośny i dr Szymon Koszyk) z całą pewnością biurokratą nie był. Ale kiedy ojcowie miasta mu zarzucili, że wydaje za dużo pieniędzy, odpowiedział, że od jutra zacznie kierować swych petentów do magistratu. Skończyło się na tym, że zdjęto go ze stanowiska. Jego następcą został Hudała. Ten jako rasowy urzędnik natychmiast sporządził raport o stajni Augiasza, jaką jego zdaniem był przejęty po Zmarzłym wydział. Zmarzły nie tylko „nie pozakładał teczek indywidualnie wspieranych”, bo w ogóle żadnych teczek nie zakładał, ludzi wysyłał do szpitala „bez kopii”, a dzieci do domu dziecka prowadził sam „bez dokumentów”. Nie żądał od nikogo kwestionariusza. Recepty „nawet za 500 złotych” podpisywał nie żądając ankiety ni podania. Panu Hudale „cały październik nie wystarczył na założenie akt indywidualnych”, ale zaraz przystąpił do „dochodzenia w sprawie zwrotu kosztów”. Dwóch pracowników „przez cały miesiąc zakładało teczki i jeszcze nie zdążyli”.
Żalił się: „Ja muszę referować osobiście, dlatego brak mi czasu na zajęcie się wewnętrznymi sprawami przytułków, sierocińców, kuchni ludowych, organizacji opieki nad młodzieżą, referatu repatriacji i osadnictwa”. Żądał, by miasto podzielić na obwody i mianować naczelników obwodowych. Bez ich opinii bowiem nie był w stanie „roztoczyć opieki nad zaniedbaną młodzieżą, a co najważniejsze, przedłożyć komisji do podziału darów UNRRA relacji”. Wniosków o dary, uzbierało się już ponad 500. Część skierował „do wydziału administracyjnego, żeby tam w wolnych chwilach badano stosunki gospodarcze wnioskodawców”. Prosił o przydzielenie młodej siły biurowej dla jego odciążenia i informował, że doszedł do wniosku, iż w przytułkach starczy 10 złotych dziennie na wyżywienie”. Zmarzły dawał staruszkom po 15 złotych.
Nie tylko opieka społeczna próbowała ludziom pomóc. W listopadzie „po przerwie z braku ziemniaków” otwarto ponownie kuchnię Caritasu, która wydawała jednak już tylko sto darmowych obiadów dziennie. Ziemniaki stanowiły „dar okolicznej ludności”. Pieniądze na zakup „przypraw i innych artykułów spożywczych” ofiarował Administrator Śląska Opolskiego, ks. dr Kominek, który dał również „kilka tysięcy na przyspieszenie otwarcia kuchni”. Caritas wyprzedził Polski Czerwony Krzyż, który po wielkich trudnościach zdobył się na 30 obiadów dziennie. „Bo większość pieniędzy idzie na personel”.
W grudniu zorganizowano Pogotowie Opiekuńcze przy MO dla dzieci „wałęsających się”. Domy starców były przepełnione.
90 proc, petentów opieki społecznej i organizacji charytatywnych stanowili zimą 1945/46 roku przesiedleńcy ze wschodu. „Wśród nich 30 proc. żyje w skrajnej nędzy” przyznać musiał nawet pan Hudała. „Dostali wyszabrowane mieszkania. Nie mają łóżek, materaców i pościeli”. Od 2 do 9 grudnia trwał w opolskich kościołach Tydzień Miłosierdzia. Przeprowadzono zbiórki na biednych. Księża nawoływali z ambon do okazywania współczucia, do pomocy biednym i nie wołali daremnie, ale nędza była tak wielka, że w ten sposób nie można było nikomu istotnie pomóc. Repatrianci byli tu niechciani przez przybyszów z „Centralnej Polski”, którzy zaczęli — wraz z ludźmi z Zagłębia Dąbrowskiego — nadawać ton. Ludzie ze wschodu nie mieli już sił do walki.
Nadchodziło pierwsze powojenne Boże Narodzenie. Na kartki nie było „nawet 10 proc. żywności”. W domu dziecka przebywało 51 dzieci. Dowieziono tam wreszcie koks na opał, ale zapomniano o węglu potrzebnym do gotowania. W wielu mieszkaniach było zimno. Nic tedy dziwnego, że zbierano co się dało, by ratować się od mrozu. „Repatrianci nie mają szyb i prądu”. Dlaczego tylko oni? Ludzie osłabieni, niedożywieni i psychicznie załamani zaczęli chorować. Próbowano porozmieszczać ich w szpitalach. Tam jednak z braku opału oraz na skutek ciągle trwających przetargów między Izbą Rzemieślniczą a władzami miasta, także na skutek rażącego niedbalstwa dyrekcji szpitala zakaźnego, chorzy leżeli w nie ogrzewanych salach pod cienkimi kocami. Wyżywienie, jak już wiemy, wynosiło „1/3 normy”.
W tej tragicznej sytuacji kierownik Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, Władysław Majewski nie widział innego wyjścia jak zwrócić się do Prokuratora Sądu Okręgowego: „Szpital założony został w maju br. przy pomocy funduszu Nadzwyczajnego Komisariatu do Walki z Epidemiami, jako prowizoryczny podczas szerzącej się epidemii w powiecie. Znajduje się w budynku byłej niemieckiej Izby Rzemieślniczej. Później magistrat przejął ten szpital jako miejski. Na wydatki szpitala wyasygnowano dotąd zaledwie 12.000 złotych. Do budynku rości sobie pretensje Izba Rzemieślnicza, która powinna doprowadzić do stanu używalności instalację grzewczą, gdyż budynek ten zostanie jej z czasem przekazany. Nie uczyniono niczego, a prezydent miasta oświadczył, że ze względu na oszczędności należy szpital zlikwidować, zdrowiem niech się zajmie szpital św. Wojciecha.
Zbrodnią jest zostawić szpital bez opału i remontu. Proszę o wszczęcie dochodzeń w tej anormalnej sprawie”. W szpitalu leżał m. in. „Józef Leszczuk ofiara banderowców postrzelony w nogę i grozi mu gangrena”.
W odpowiedzi Zarząd Miejski napisał, że: „W drodze wielokrotnych interwencji przyznana została miastu wprawdzie pewna ilość węgla, niemniej nie mamy gwarancji, czy dotrze on do Opola”.
Po wielkich awanturach i skardze wniesionej do prokuratora, ten znalazł winnego: odpowiedzialnością za makabryczne położenie chorych obciążono dyrektora szpitala dra Jana Zielińskiego. Ten poinformował prezydenta: „Zwróciłem się do kapitana Miejskiej Zawodowej Straży Pożarnej w sprawie wypompowania wody z piwnic szpitala, by móc przystąpić do remontu. Odmówił nam. Może przystąpić do pracy, jeśli dostarczymy mu benzyny. My benzyny nie mamy”.
I tak już zostało do wiosny, kiedy wreszcie transporty mogły wyruszyć z Opola dalej na zachód. (CDN)
(8)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Jednym z ostatnich jaki nadszedł, był transport kilkuset Żydów ze Związku Radzieckiego. Kiedy po wielotygodniowej podróży z Syberii zatrzymał się w Opolu, ze zgrozą ujrzano kilkuset ledwo żywych ludzi: w środku zimy załadowano ich na otwarte węglarki i wysłano w nieznane. Wszystkich trzeba było porozmieszczać w szpitalach i przytułkach. Dzieci umieszczono w domu dziecka.
Nie tylko od wschodu ludzka fala przelewała się przez Opole. Począwszy od maja zaczęli wracać ludzie wywiezieni na roboty przymusowe do Niemiec, więźniowie obozów koncentracyjnych, jeńcy wojenni i uchodźcy. Dla nich zorganizowano placówkę PCK przy ul. Żeromskiego 6, gdzie każdy mógł otrzymać — dopóki nie zabrakło pieniędzy — gorący posiłek i darmowy nocleg. Do końca maja zaopiekowano się tam blisko sześcioma tysiącami ludzi. Do szpitala przekazano 32 osoby.
Szefem opolskiego PUR-u był Władysław Majewski.
ROZDZIAŁ 3
12 czerwca zwołano konferencję w sprawie rozszerzającej się epidemii tyfusu, na której stwierdzono, że: „Opole jest zatarasowane transportami repatriantów”. Spalone w 60 proc. miasto nie było w stanie zapewnić napływającej masie ludzkiej ani wyżywienia, ani dachu nad głową. Ludzie koczowali więc w szałasach, pod namiotami, na terenie dworca wschodniego do wiosny 1946 roku.
Od samego początku — jak już wiemy z raportów dra Świtały — największym problemem była woda. Wprawdzie grupa operacyjna obejmująca zakłady użyteczności publicznej stwierdziła, że „miejskie wodociągi nie są zniszczone, tylko uszkodzone”, ale pobieżnie obliczone koszty remontu wodociągu w Zawadzie, naprawa uszkodzonej sieci wodociągowej w mieście wydawały się astronomiczne. Uszkodzona była oczyszczalnia ścieków, gdzie skradziono pasy transmisyjne. W łaźni miejskiej uszkodzono przewody i skradziono armaturę. Budynek gazowni był „całkowicie wypalony”, zaś elektrownia „nie wystarczająca dla miasta”. W pływalni miejskiej stwierdzono „brak pomp, silników i armatury”. Sześć szkół w mieście wymagało remontu. Na doprowadzenie tego do stanu używalności przedstawiono kosztorys na 5,5 mln zł. Remont cementowni i 21 zniszczonych firm budowlanych miał kosztować dodatkowo 24 mln zł.
Opole, które 1 stycznia 1944 roku liczyło 55.398, mieszkańców, miało ich na koniec sierpnia 1945 roku 20.844. Dla rosnącej wciąż liczby mieszkańców miasto miało zaledwie 3.770 ocalałych budynków, 350 lokali przemysłowo-handlowych i 150 budynków publicznych i użyteczności publicznej.
Jeszcze w kwietniu Zarząd Miejski powiadomił Urząd Wojewódzki, że „wskutek działań wojennych Opole znacznie ucierpiało. 50—60 proc. domów leży w gruzach. Elektrownia, gazownia i wodociągi są nieczynne. Przymusowa ewakuacja zarządzona przez Niemców spowodowała, że tylko nieznaczny procent ludności został na miejscu. Wracają całymi grupkami”. Jednocześnie informowano, że „na terenie miasta grasują różne grupy rabunkowe, które okradają domy. Są to przeważnie ludzie z województwa kieleckiego”. Dla szabrowników urządzono obóz pracy przymusowej dla Polaków, który zasłynął niebawem w całej Polsce. Trafiali tam bowiem nie tylko przyłapani na gorącym uczynku złodzieje mienia.
10 kwietnia komendant straży pożarnej Stanisław Zalewski sporządził następujący raport: „Przysłano nam 2 motopompy, w tym jedną zepsutą. Jeździmy od pożaru do pożaru. Nieraz gasimy jednocześnie dwa i trzy. Ludzie są wyczerpani, bo nie mają odpoczynku. Palą się od razu całe bloki. Nie ma możliwości ratowania, mając motopompę, a nie mając benzyny. O nią musimy wprost żebrać. Władze wojskowe pod tym względem zupełnie nie idą nam na rękę. Na Opole w tym okresie, jaki mamy teraz, potrzeba 1000 litrów benzyny i co najmniej 2 samochody pożarnicze, gdyż wózkiem ręcznym nic nie zrobimy. Zanim przyjedziemy do ognia, już całe budynki płoną. Palą się magazyny i gmachy kolosalnej wartości, ale w tych warunkach, jakie mamy, są minimalne szanse ratowania. Proszę usilnie o przysłanie nam 30 ludzi, 1000 litrów benzyny i choć ze dwa samochody pożarnicze z kompletnym wyposażeniem”.
Przeprowadzone dochodzenia wykazały, że „pożary wybuchają w piwnicach i rozprzestrzeniają się na całe budynki”. Kto podpalał?
W lipcu rozpoczęły się zatargi między magistratem, milicją i Państwowym Urzędem Repatriacyjnym. „Należy nadmienić, że często jesteśmy świadkami skarg ze strony miejscowej ludności skierowanych pod adresem Milicji Obywatelskiej. Bywa, że przywłaszczają sobie mienie ruchome, terroryzują ludzi i wykorzystując swą władzę naruszają literę prawa” — żalił się prezydent Tkocz w piśmie do wojewody Aleksandra Zawadzkiego. „Nie orientując się w tutejszych warunkach często krzywdzą Polaków doprowadzając ich do rozpaczy i zwątpienia w słuszność swych polskich ideałów narodowych, którym byli wierni w ciężkich latach niewoli”.
Jednocześnie stwierdził: „Pomoc udzielana repatriantom przez PUR jest niedostateczna”. Powołano więc Komitet Przesiedleńczy i Komitet Niesienia Pomocy Repatriantom z zachodu. Jednak PUR w istniejącej sytuacji nie potrafi nad nią zapanować”.
Żywiono lub dożywiano ponad pięć tysięcy ludzi dziennie. „Lokowanie repatriantów po kwarantannie w barakach napotyka na opór. Wolą bowiem koczować, rozbierając barak na ognisko. Niektóre rodziny osiedlają się samowolnie, bez rejestracji PUR”.
Wydział kwaterunkowy próbował kontrolować przydziały mieszkań. Niebawem okazało się, że będzie to co najmniej utrudnione. „Po zabraniu do lagru Niemki Miller zam. przy ul. Wrzosowej 2, PUR przydzielił ten dom na własność repatriantce Szczepan Stefanii i wydał jej dokument. Ale milicja ten dom całkowicie wyszabrowała i Szczepan nie jest zadowolona, gdyż dom zostawiony na Wschodzie przedstawiał wartość sześć razy większą. Takich wypadków mamy setki. PUR wprowadza repatriantów w błąd przydzielając im domy będące własnością Zarządu Miejskiego…”
(c.d.n.)
(9)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Latem i jesienią już nie tylko zajmowano samowolnie mieszkania, lecz zaczęto wyrzucać poprzednich lokatorów. „Normalny tok urzędowania hamuje milicja, która we własnym zakresie wyrzuca ludzi z mieszkań. Zajmuje je dla siebie albo przydziela znajomym” — raportował kierownik wydziału mieszkaniowego. „Zdarza się, że jedna osoba zajmuje mieszkanie 4-5-pokojowe. Co gorsza, wyrzucają ludzi jak stoją i tak wyrzucony został ostatnio Błażej Cichoń ul. Dwernickiego 7 parter i musiał wszystko zostawić. Z gospodarstwa przy ul. Krapkowickiej wyrzucono ob. Franciszkę Walecką. Także Jan Frach został wyrzucony z mieszkania oraz Janina Prasoń ul. Chorzowska 13”.
Dalej: „Na Kośnego 26 PUR przydzielił jednemu repatriantowi 4-pokojowe mieszkanie. W jednym pokoju trzyma drób i świnie. Wynika to stąd, że repatriantów-rolników z braku transportu osiedla się w mieście”. Albo: „Zarówno oficjalna jak i szabrownicza propaganda nawołująca do wyjazdów na Opolszczyznę głoszą, że ziemia ta obfituje we wszystko, czego tylko chłop czy robotnik zapragnie. Osadnictwo to kończy się zazwyczaj szabrem czyli wywożeniem majątku państwowe go na wschód, do innych województw”.
Nie tylko milicja wyrzucała ludzi z upatrzonych domów i mieszkań. Podobnie poczynało sobie także wojsko. 3 lipca 1945 roku Naczelny Dowódca Wojska Polskiego Marszałek Polski Michał Żymierski wydał Rozkaz nr 138: „Dotychczas zdarzają się wypadki, że dowódcy jednostek i formacji oraz szefowie instytucji wojskowych zajmują dla swoich potrzeb samowolnie, bez porozumienia z władzami miejscowymi budynki lub pomieszczenia w budynkach mieszkalnych i gospodarskich. (…) Zabraniam zajmowania jakichkolwiek budynków lub pomieszczeń w budynkach niewojskowych bez zgody miejscowych władz cywilnych. (…)”
W lipcu „różne urzędy niezależnie obok siebie działające, zakłócają prawidłową pracę wydziału kwaterunkowego. Zarząd Miejski przydziela mieszkanie, do którego zgłaszają się repatrianci skierowani przez PUR. W ten sposób podrywa się autorytet władzy”.
Najprościej było zdobyć mieszkanie z całym dobrodziejstwem inwentarza, wyrzucając dotychczasowego właściciela. Wystarczyło tylko nosić mundur. O takich praktykach czytamy w miesięcznym sprawozdaniu prezydenta Opola za sierpień 1945 roku: „Również nie licujące z godnością żołnierza polskiego są wypadki nadużyć, jakich dopuszczają się członkowie armii polskiej w stosunku do miejscowej ludności. Nie znając tutejszych warunków uważają, że tereny te jako kiedyś wchodzące w granice państwa niemieckiego skupiają jeden element niemiecki. Krzywdzą ludność polską, która z utęsknieniem setki lat wyglądała chwili wyzwolenia spod jarzma niemieckiego. Bezwzględne wysiedlenia bez prawa zabrania ze sobą najniezbędniejszych rzeczy. Dochodzi do tego, że miejscowi Polacy boją się Polaków z innych stron Polski, którzy tylko siebie uważają za Polaków, a tutejsi to Niemcy, nie zasługujący na jakiekolwiek względy. Ten stan rzeczy jest pożałowania godny i nie będzie miał dobrych skutków dla sprawy narodowościowej na Śląsku Opolskim. Nagminne są również kradzieże dokonywane przez żołnierzy armii polskiej na miejscowej ludności. Jeśli idzie o MO, czynnik powołany do przestrzegania przepisów prawa, nie znalazł niestety wśród miejscowych milicjantów odpowiedniego reprezentanta. Same organa MO dopuszczają się nadużyć na każdym kroku. Pod pretekstem czy to poszukiwania broni, czy też, że podejrzenie o kradzież, plądrują całe mieszkania prywatne. Ludzie terroryzowani bronią są radzi, że uszli z życiem. Należy dążyć do tego, by w Milicji Obywatelskiej byli ludzie o nieskalanym prawym charakterze”.
24 października wojewoda śląsko-dąbrowski Aleksander Zawadzki pisał: „Stwierdzone zostały ubolewania godne fakty, że w obozach wysiedlonych Niemców przeznaczonych do wyjazdu znajdują się Polacy władający biegle językiem polskim i otwarcie przyznający się do narodowości polskiej. Nieupoważnione do tego czynniki na własną rękę dokonują wysiedlania osób, które złożyły wnioski o weryfikację przed rozstrzygnięciem, a nawet osoby, którym starostwa dały zaświadczenia o przynależności do narodowości polskiej. PUR naglony nadchodzącymi transportami repatriantów ze wschodu nie czekając na rozstrzygnięcie wniosków osadza repatriantów i osadników w zagrodach zamieszkanych przez osoby mające warunki do weryfikacji — co stwarza stan niepewności i zaognienia. Cierpi na tym również akcja siewna, bo żaden z obu tymczasowych gospodarzy nie obsiewa pól skoro nie wie, komu zostaną ostatecznie przyznane. Komisje weryfikacyjne zwłaszcza gminne rozpatrują wnioski o wydanie zaświadczeń narodowości polskiej podchodząc w sposób niewłaściwy, bez zrozumienia istoty zagadnienia, nie przestrzegają udziału miejscowej ludności polskiej w komisjach weryfikacyjnych pod kątem widzenia egoistycznych celów i osobistych korzyści materialnych, usuwając tą drogą miejscową ludność polskiego pochodzenia z lepiej zagospodarowanych zagród czy mieszkań”.
Znaczy to, że na Górnym Śląsku nie tylko w Opolu i opolskim powiecie dochodziło do podobnych nadużyć.
Starosta Henryk Janus zwrócił się do Urzędu Wojewódzkiego z zapytaniem: „Czym są w stosunku do państwa polskiego członkowie NSDAP i innych organizacji niemieckich wraz z rodzinami? Dotychczas traktuje się ich jako Polaków z tej racji, że komisje weryfikacyjne składają się z tubylczej ludności i wydają im jak najlepsze opinie często sprzeczne z opinią Urzędu Bezpieczeństwa i MO oraz napływowych Polaków”.
W interesie przynajmniej części nowych władców Opola i powiatu opolskiego nie leżała szeroka weryfikacja mieszkańców, ponieważ „pogarsza to sprawę mieszkaniową, gdyż zweryfikowani mieszkańcy w żadnym wypadku nie chcą mieć lokatorów ani sublokatorów Polaków przybyłych na te tereny”. Po takich doświadczeniach?
Późną jesienią 1945 roku trafili do Opola jeńcy niemieccy zwolnieni z niewoli w Związku Radzieckim i czekający na dalszy transport. „Napływowi” z oburzeniem stwierdzali, że „zarówno miejscowi Niemcy jak i ludność tubylcza okazują im wszelką pomoc”. Jeńcy „wałęsali się po mieście w poszukiwaniu żywności”. Wynika stąd, że ten transport nie był ani zaprowiantowany, ani też nie zorganizowano dla niego wyżywienia. Ale jesienią 1945 roku Ślązacy ostatecznie byli „tubylcami” lub „autochtonami”. Żaden nie miał prawa nazywać siebie Ślązakiem. Odwzajemniali się pięknym za nadobne nazywając repatriantów „hadziajami”, a ludzi z centralnej Polski „górolami”.
(c.d.n.)
(10)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Jeden tylko znalazłam dowód na to, że nie wszyscy chcieli i umieli załatwiać swoje sprawy brutalnie, o czym świadczy list otwarty wiceprezydenta mgr. Szafarczyka datowany 5 września i skierowany do kolegów urzędników: „Od czterech tygodni mieszkam w jednym pokoju w hotelu Monopol w najgorszych warunkach higienicznych. Przez 3 tygodnie walczyłem o zdobycie mieszkania. Obecnie mieszkanie prawem kaduka zdobyłem. Nie mam niestety ani jednego mebla, nie mam na czym spać i w dalszym ciągu jestem zmuszony spać w hotelu. Proszę więc kolegów, aby mi pomogli w poszukiwaniu umeblowania, abym mógł spokojnie pracować dla dobra społeczeństwa i państwa. Wierzę, że apel mój do życzliwych kolegów odniesie skutek”.
Urzędnicy zamiast wynagrodzenia otrzymywali co miesiąc zaliczkę w wysokości 500 złotych żonaci, samotni — 300 złotych. Kilogram masła na wolnym rynku kosztował 900 złotych.
Tedy nic dziwnego, że prezydent Tkocz wystawił Urzędowi Wojewódzkiemu 31 sierpnia następujący rachunek: „Grupy operacyjne przybyłe do miasta miały dostać diety w wysokości 30 zł dziennie aż do przejęcia zakładów przez Zarząd Miejski, a potem wynagrodzenie wg stawek dla przemysłu. Gazownia i wodociągi zostały przejęte 1 czerwca i od tej pory płaci miasto. Zaś za okres od marca do 31 maja nikt im nie zapłacił, a należy się 236 363 złote”.
Z czego ci ludzie żyli?
Tragiczna i groźna sytuacja w Opolu skłoniła Urząd Wojewódzki do wydelegowania kpt. Karskiego z Wydziału Informacji i Propagandy. Jemu zawdzięczamy opis sytuacji, jaka panowała w końcu lipca w bazie transportowej PUR:
„Komunikuję, że od dwóch dni jestem w Opolu. Suma moich spostrzeżeń co do różnych braków wzrosła tak poważnie, że o ile władze nie wdrożą natychmiast środków zapobiegawczych, zmuszony będę do złożenia prośby o odwołanie.
Braki są następujące:
1. Dowódca „gazików” 1,5-tonowych sierż. Łobaczow jest stale pijany, rządzi się bez żadnych skrupułów, maszyny psują się na zawołanie, szoferzy tych maszyn okradają wsie, składając panu sierżantowi haracz każdego dnia. Nie istnieje dla niego żadne prawo ani też rozkaz. Po pijanemu ruga wszystkich bez względu na stanowisko. Stwierdzam, że jego praca jest destruktywna, a w obecnych warunkach nie zawaham się nazwać ją sabotażem.
2. Stały brak benzyny. Woj. Urząd PUR nie dostarcza odpowiednich ilości tak, by maszyny mogły chodzić. Proszę w tej sprawie o interwencję u odpowiednich czynników.
3. Stanowczo za mało maszyn. Na miejscu znajdują się 24 maszyny 1,5-tonowe plus 10 trzytonowych. Z półtoratonowych połowa jest stale nieczynna, sierżant tłumaczy to defektem maszyn. Stwierdziłem, że niektóre samochody używane są do wożenia piwa z Niemodlina.
4. Korupcja grasuje również wśród urzędników.
5. W dalszym ciągu żołnierze sowieccy wprowadzają swoim postępowaniem rozgoryczenie wśród miejscowej ludności polskiej.
6. Urzędnicy PUR nie otrzymali od trzech miesięcy poborów. Nieunikniona jest przeto różnego rodzaju samowola. Przydzieleni żołnierze nie otrzymują żołdu”.
Należy sądzić, że gorliwy kpt. Karski został czym prędzej odwołany do Katowic. Sytuacja bowiem repatriantów się nie zmieniła.
Rejonowy inspektor osadnictwa Władysław Majewski zwrócił się już 23 czerwca do dyrekcji PUR w Katowicach: „Do Opola dochodzą transporty dwoma liniami kolejowymi: szerokotorową w kierunku na Wrocław i wąskotorową przez Fosowskie, która to linia kończy się w Opolu. Większość transportów, to szerokotorowe które w porozumieniu z kolejowymi władzami polskimi i sowieckimi skierowuje się na Wrocław, bo w Opolu brak rampy i panuje epidemia tyfusu i czerwonki.
Transporty mimo porozumień z władzami sowieckimi nie dochodzą planowo, bo władze polskie nie objęły jeszcze linii szerokotorowej. Jesteśmy zmuszeni do kierowania transportów na boczne linie. I tak na linii Opole — Brochów- — Wrocław wyładowano w Czarnowąsach 2 transporty, w Chrząszczycach 1, w PopieIowie 5, dalszych 15 transportów w innych miejscowościach. Transporty przychodzą przeważnie bez konwojentów i bliższych danych, w drodze są często rozbijane. Opole stało się punktem przeładunkowym dla powiatów Opole, Niemodlin, Brzeg i Grodków. Odległości do 50 km, tonaż jednej rodziny od 1 do 2 ton. Dziennie rozwozi się od 60 do 80 rodzin. Znacznie więcej przybywa. Obecnie na punktach etapowych w Opolu znajduje się 20 000 ludzi i codziennie dochodzą nowe transporty. W związku z tym wyłaniają się trudności z wyżywieniem, rozszerzają się epidemie. Ludzie koczują pod gołym niebem i stają się agresywni. Osadnicy z centralnej Polski odjeżdżają zrażeni, co ma ujemny wpływ na propagandę na rzecz zasiedlania ziem zachodnich.
W Opolu brak mieszkań, warsztatów i sklepów dla repatriantów. Inne sąsiednie miasta narzekają na brak ludzi. Repatrianci nie widząc większej opieki władz bezpieczeństwa jak również brak garnizonu Wojska Polskiego nie chcą się rozładowywać, co utrudnia akcję osiedleńczą”.
Sytuacja była taka, że wojewoda Zawadzki zarządził dochodzenie w sprawie „wadliwego funkcjonowania władz osiedleńczych w Opolu”. Niestety nie było to równoznaczne z konkretną pomocą udzieloną tymże władzom.
„Zwłoka — tłumaczył się referent ds. osadnictwa Zajączkowski — następuje z braku środków transportu. Nie mówiąc o nadmiernej liczbie interesantów. Około tysiąca rodzin osiedlono na terenie Opola, olbrzymią ilość wysłano do innych powiatów. Jest fizyczną niemożliwością załatwić wszystkich tak, jak by sobie tego życzyli, bo niektóre żądania są nieziszczalne. Chwilami ma się wrażenie, że ci ludzie są nienormalni. Nie zdają sobie sprawy z rozmiarów naszej pracy. Cenny czas jest pracownikom zabierany przez to, że muszą wysłuchiwać skarg podobnych do pani Tekli Kozikowskiej, która twierdzi, że dopiero po 10 dniach otrzymała chleb. Ustaliłem, że piekarnia wydaje chleb zaledwie dla 400 ludzi. Więcej nie ma. Stwierdziłem sam na miejscu zaopatrzenia w punkcie etapowym, że Kretowicz Zygmunt otrzymał na osiem osób rację jednodniową 1600 g chleba, 160 g cukru, 160 g słoniny, 80 g soli, 5 szt. mydła. Taką rację otrzymują wszyscy”.
(cdn.)
(11)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Kierownik Majewski alarmował o wstrzymanie transportów: „Wszystkie rampy zajęte, przybyło 4300 rodzin, mamy wielkie trudności i przykrości ze strony władz PKP. Tyfus wybuchł na dworcu, gdzie największe skupisko transportów. Brak żywności. Brak służb bezpieczeństwa. Brak środków lokomocji. Mamy tylko 32 auta, reszta poszła na Koźle”.
Wydaje się, że akcja osiedleńcza rozwijała się względnie normalnie tylko do końca maja 1945 roku. W tym czasie osiedlono 720 rodzin repatrianckich i 48 osadniczych, razem 3033 osoby. Przejęto 872 poniemieckie gospodarstwa, połowa z nich była połączona z ziemią do 1 ha. Trudno to nazwać gospodarstwem. Repatrianci, którzy zostawili na wschodzie większe gospodarstwa zgłaszali pretensje. Majewski przewidywał trudności: „Ludność w powiecie opolskim wszędzie mówi po polsku”. Z jego punktu widzenia była to poważna przeszkoda w akcji osiedleńczej.
Repatrianci zgłaszali nie tylko potrzeby materialne. Chcieli mieć polskich duszpasterzy. I to załatwić musiał PUR. 1 czerwca Majewski zwrócił się do J.E. Ks. Biskupa dra Adamskiego w Katowicach:
„Rejonowy Inspektorat Osadniczy w Opolu zwraca się do J.E. w następującej sprawie: akcja repatriacyjna przybiera coraz większe rozmiary. Na Śląsku Opolskim osiedlają się masowo Polacy ze wschodnich terenów i centralnej Polski. Ludzie przywykli do Kościoła i religii zwracają się do Urzędu Repatriacyjnego z prośbą o kapłanów polskich, ponieważ na miejscach osiedlenia są kościoły, a nie ma zupełnie kapłanów, co ma miejsce w kilku miejscowościach. Ludzie umierają bez pociechy religijnej, a w niedziele i święta boleśnie odczuwają brak nabożeństw. Niestety Urząd Repatriacyjny jest bezradny, więc prosi J.E. dla dobra naszego państwa i narodu zainteresować się tą sprawą. I potrzebom zaradzić. Księża polscy z terenów wschodnich na propozycje objęcia wolnych stanowisk odpowiadają, że nie mogą dostać nominacji”.
Władysław Majewski przybył do Opola 11 kwietnia 1945 roku z zadaniem zorganizowania Rejonowego Inspektoratu Osadnictwa. Biuro mieściło się przy ul. Ozimskiej 47. Dla pracowników, którzy jak wiemy miesiącami nie otrzymywali wynagrodzenia, zorganizowano przynajmniej stołówkę. „W miarę możliwości zlustrowano powiat. Starostwo przejmuje dopiero poszczególne gminy od władz sowieckich. Powiat opolski liczy 133 wsie i 1 miasteczko. Północno-wschodnia i północna część powiatu są silnie zalesione, co ma duży wpływ na akcję osiedleńczą, ponieważ ludzie boją się tam mieszkać.
Obszar ziemi uprawnej małej własności do 100 ha wynosi 55 300 ha, ponad sto ha — 4 473. Ludność miejscowa to 80 proc. Polacy, 20 proc. Niemcy. Na lewym brzegu Odry stopień polskości jest jeszcze większy. Ludzie wracają z ewakuacji przeprowadzonej przez Niemców. Osiedlanie nie przebiega łatwo, ponieważ repatrianci mają pretensje, że zostawili czarnoziem, a otrzymują piaseczki. Sołtysi i wójtowie są na ogół nieprzychylnie ustosunkowani do akcji osiedleńczej. Są to przeważnie miejscowi, którzy starają się ukrywać gospodarstwa lub rozdzielić je między miejscowych, kierując się przy tym różnymi względami. Wsie nadające się do osiedlenia leżą 30—40 km od Opola wśród lasów. Osiedleni tam repatrianci nie widząc wojska polskiego wracają z powrotem”.
W czerwcu istniało już w Opolu Przedsiębiorstwo Traktorów i Maszyn Rolniczych. Majewski zwrócił się tam z prośbą o po moc: „Repatrianci nie mogą dostać się do wyznaczonych im gospodarstw z braku transportu. 6300 rodzin koczuje w wagonach na stacji kolejowej bez zaprowiantowania i w najokropniejszych warunkach sanitarnych, skutkiem czego wybuchł tam tyfus. Interwencje u czynników wyższych nie odniosły rezultatu. Kto może, niechaj przyjdzie nam z pomocą. Potrzebny nam transport, środki sanitarne, nawet piśmienni ludzie do załatwiania formalności”.
Niestety, PTM miało wprawdzie pieczątkę, ale ani jednego środka transportu. Pracownicy na znak dobrej woli postanowili przekazać repatriantom część swego wyżywienia: przez 3 dni 50 talerzy ciepłej zupy w porze południowej. Więcej dać nie mogli.
Nadszedł listopad. W Opolu sytuacja była bez zmian. Majewski upominał się o paczki UNRRA: „W ramach akcji przesiedleńczej kierowani są do Opola m.in. Polacy wysiedleni na Syberię i inne dalekie okolice Rosji Sowieckiej. Ludzie ci znajdują się w niezwykle ciężkich warunkach materialnych, są niejednokrotnie bez obuwia, nie mają odzieży. Środki nasze są niewystarczające. Praca organizacji charytatywnych nie skoordynowana i mało skuteczna. Trzeba organizować wszechstronną pomoc tym bardziej, że zbliża się zima. W trosce o los tych ludzi, których nędza nie jest przez nich zawiniona, PUR prosi o część darów przeznaczonych dla miasta”.
Jak już wiemy, dziwnym zbiegiem okoliczności paczki UNRRA do Opola trafiały w minimalnej ilości. Nikt nie chciał przejmować się tragicznym położeniem ludzi oczekujących zimy w wagonach, namiotach i szałasach. A jeśli ktoś chciał pomóc — był bezradny. Placówka Majewskiego istniała jakby poza życiem miasta.
Stan gazociągów miejskich, które mogłyby choć trochę ulżyć, marznącym ludziom, którzy mieli już dach nad głową, też był „katastrofalny”. W gazowni pracowało „53 fizycznych w ruchu, w sieci 23, w administracji 9” ludzi. Zakład Oczyszczania Miasta miał późną jesienią 2 traktory, 3 przyczepy i „taśmę elektryczną” do ładowania gruzów. Zatrudniał 33 pracowników. Do usuwania nieczystości i gruzów używano internowanych Niemców. W cegielni było zaledwie pięciu pracowników i kierownik Aleksander Ranke. Oczywiście była nieczynna, ponieważ „silniki zostały wymontowane i wywiezione przez wojska radzieckie”.
Zarząd Miejski zawarł 1 października umowę z adwokatem Leonardem Olejnikiem w sprawie objęcia funkcji radcy prawnego. Mecenas miał otrzymywać wynagrodzenie 2 tys. złotych miesięcznie i kartki żywnościowe. Było to jak na tamten czas, królewskie honorarium, ale też pracy czekało co niemiara. W tym czasie prezydent raportował do Katowic: „Niskie uposażenie urzędników i katastrofalne położenie repatriantów powodują, że konsumpcja gazu spada z dnia na dzień. Ludzie proszą o wyłączenie gazu, bo nie mają czym płacić”.
(CDN)
(12)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Wreszcie, po wielu trudach, kierownik Pampuch doprowadził do stanu używalności rzeźnię miejską i chłodnię. Zaświtała nadzieja na polepszenie zaopatrzenia ludzi w mięso przynajmniej na kartki. Przyszła ekipa żołnierzy radzieckich, wymontowała maszyny i silniki, agregaty chłodnicze.
Prezydent Tkocz stwierdzał: „Olbrzymi napływ repatriantów spowodował, że sytuacja mieszkaniowa staje się z dnia na dzień coraz bardziej uciążliwa. Przez nadmierne obciążenie daje się od czuć brak pomieszczeń dla tej części ludności, która ze względu na wiedzę fachową byłaby bardzo potrzebna. Powołano lotną komisję do spraw mieszkaniowych. Ma zbadać, czy ludzie mieszkają prawnie. I czy poszczególni ludzie muszą w ogóle mieszkać w mieście. Wobec przeludnienia dalsze transporty należy wstrzymać”.
Ludność miejscowa na widok ludzi w łachmanach, mówiących z obcym akcentem, których dzieci nie mówiły po polsku — doszła do wniosku: to nie mogą być Polacy. To nie są Polacy. To Ukraińcy i Rosjanie.
Wg danych z 1950 roku, kiedy nastąpiła już pewna stabilizacja w ruchu ludności, na całej Opolszczyźnie żyło 418 tys. osób „pochodzenia miejscowego” i 391 tys. napływowych, z czego 180 tys. z terenów Związku Radzieckiego.
W listopadzie 1945 roku urządzono Tydzień Ziem Zachodnich. Organizatorami byli Polski Związek Zachodni i Instytut Śląski. Wydano z tej okazji odezwę do społeczeństwa: „Obywatele! Odwiecznie polskie ziemie śląskie po Nysę i Sudety powróciły do Rzeczpospolitej, aby odtąd trwać w nierozerwalnym z nią związku. Powróciły z gorącymi sercami niezłomnego śląskiego ludu, ze szczerze polską kulturą i tradycją narodową, z niezmiernymi bogactwami materialnymi. Ale zarazem powróciły z bolesnymi bliznami po wiekowej zaciekłej walce z niemieckim wrogiem. Ostatni okres tych dziejowych zmagań uwieńczony wspaniałym zwycięstwem bohaterskiego Żołnierza Polskiego i Armii Czerwonej, pozostawił również głębokie zniszczenia. Polska obejmuje dziś piastowskie dziedzictwo wraz z brzemieniem ciężkich strat, ogromnych zadań, potężnych trudności. Musimy usunąć z Ziemi Śląskiej wszystkich Niemców i wszelkie ślady znienawidzonej niemczyzny. Musimy zachować najwyższą czujność wobec niemieckiej dywersji, podnoszącej już dziś bezczelnie głowę — i trwale się przed nią zabezpieczyć. Musimy utrzymać każdą polską duszę na Śląsku i nasycić odzyskane ziemie zdrowym fachowym elementem. Musimy ziemie śląskie i ich mieszkańców zespolić najściślejszymi więzami z Rzplitą, odbudowując i rozbudowując twórcze życie gospodarcze, społeczne, kulturalne”.
Walka z niemczyzną nabierała chwilami karykaturalnych kształtów. Śląscy patrioci zaś stanęli niebawem przed zarzutem o śląski nacjonalizm. Doszło do tego, że byli członkowie Związku Polaków w Niemczech, więźniowie obozów koncentracyjnych bali się przyznać w ankietach personalnych, że do tego związku należeli.
7 października odbyło się zebranie organizacyjne Związku Weteranów Powstań Śląskich. Przyjechał wicewojewoda Arka Bożek, „który po raz pierwszy przybył do Opola po siedmiu latach nieobecności”. Z jego osobą i stanowiskiem Ślązacy wiązali ogromne nadzieje.
Powitano go entuzjastycznie. Zabrał głos. Mówił o wielkiej radości, jaką „przepojone są serca ludzkie, że zrealizowały się dążenia nasze, bo spotykamy się w tym naszym Opolu w wolnej już teraz ojczyźnie, w naszym Opolu, gdzie do niedawna jeszcze była kuźnia germanizacji i ciemiężenia naszych rodaków”. (Niemilknące brawa). Arka mówił: „Teraz już śmiało i odważnie możemy występować w sprawach bezpośrednio nas dotyczących, nie jak w swoim czasie, w okresie „przyjaźni” polsko-niemieckiej, kiedy to musieliśmy milczeć, gdy nas bito, by tylko nie mącić przyjaznych stosunków między Polską, a Niemcami. Musimy pamiętać o zadaniach chwili obecnej”.
Protokólant może mimo woli i zanotował atmosferę tego spotkania. Ludzie przyszli, by wyżalić się przed człowiekiem otoczonym legendą. Oczekiwali, że zajmie jakieś stanowisko, pokrzepi, doda otuchy. „Przedstawiciele Gosławic i Krapkowic żalili się na panujące stosunki w odniesieniu do autochtonicznej ludności polskiej, która jest przez napływowych szykanowana, okradana, nastraszona i upośledzona. Zaznaczyli, że repatrianci mało albo nic nie pracują. Poruszono też sprawę kontyngentów. Bo nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Ob. Haledyn mówił, że na Polaków wołają Niemcy i postawił wniosek, „by weteranów powstań śląskich umundurować i uzbroić, żeby pomagali milicji po wsiach w związku z szerzącym się bandytyzmem”.
Arka Bożek podsumowując dyskusję powiedział: „Trzeba otrząś nąć się z pokutującego wśród Ślązaków kompleksu niższości. Z repatriantami trzeba znaleźć pomost pożytecznej współpracy i bytowania. Państwu potrzebna jest solidarna współpraca obywateli. Bo w tych wielkich przemianach Śląsk ma najlepsze widoki na przyszłość”. I oklasków już nie było. Owiany legendą „trybun ludu” zawiódł oczekiwania obecnych.
Rozdział 4
O stosunkach, jakie panowały na Opolszczyźnie świadczy chociażby pismo naczelnika Obwodowego Urzędu Pocztowego w Opolu Józefa Dudka do szefa Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, prezydenta Opola i wojewody gen. Aleksandra Zawadzkiego:
„Niniejszym zwracam się z uprzejmą prośbą o zbadanie sprawy ciągłego zabierania przez pewne jednostki WP rzeczy należących do mego brata Teodora Dudka zamieszkałego w Szczepanowicach i jego maltretowania na skutek nieuzasadnionych denuncjacji. Z dziada pradziada jest nasza rodzina polska, znana w całej okolicy nie tylko z czasów plebiscytowych i powstań śląskich, ale już w czasach dawniej szych jako szerzycielka ducha polskiego na tutejszym terenie, a w szczególności w czasie wyborów do Reichstagu w 1905 roku, kiedy wybrano tu posłem ks. Brandysa. Prawie cała rodzina brała czynny udział w plebiscycie, a w powstaniach zaś ja i mój brat, który jest polskim porucznikiem i dotąd z niemieckiej niewoli nie powrócił”.
(c.d.n.)
(13)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Brat Teodor był zawsze Polakiem i udowodnił to tym, że w czasie zaboru posyłał swoje dzieci do szkoły mniejszościowej polskiej w Szczepanowicach do czasu jej zlikwidowania, dlatego też dzieci jego do szkół średnich mimo usilnych starań nie zostały dopuszczone. Nigdy swego przywiązania do polskości nie zmienił i do partii hitlerowskiej nie należał. Sam pracował nieustannie i wymagał też pracy od swoich robotników jako właściciel przedsiębiorstwa budowlanego i od służby domowej gospodarstwa rolnego, przy czym traktował ich zawsze jak ludzi. Mając także robotników z terenów polskich dawał im mimo zakazu utrzymanie i mieszkanie, gdyż mieli być umieszczeni w łagrach. Denuncjacje pochodzą od osób z tych szeregów i są aktem zemsty z chęci zysku.
Materialnie mój brat jest już całkiem zniszczony. Ostatnio zabrano mu pianino, zegar, stoły, krzesła, bieliznę, ubrania, pościel i naczynia kuchenne.
W ten sposób rujnuje się rdzennych Polaków, pragnących od wieków powrotu na łono macierzy. Nie dość na tym, że zrujnowali Polaka, to jeszcze obiło nam się o uszy, że brat mój ma być w tych dniach aresztowany j wywieziony. Byłoby to ukoronowaniem antypaństwowej roboty podziemnej ludzi spod znaku zapytania. Widząc tę niesprawiedliwość systematycznie dokonywaną na bracie odnoszę się z zaufaniem do ob. Komendanta o zbadanie sprawy i zarządzenie zwrotu zrabowanego mienia, za co z góry dziękuję”.
Swoistym uzupełnieniem skargi Ślązaka Dudka może być rozpaczliwy krzyk repatriantki Marii Stołko, która wyżaliła się na kawałku pogniecionego papieru, używając do pisania zielonej kredki: „Na miłość boską! Wyrzucona zostałam 17 października z mieszkania przez dwóch wojskowych i jednego cywila, któren teraz tam mieszka to znaczy przy ul. Oleskiej 23 III piętro. Posiadam obywatelstwo polskie, wiem dobrze o ile mam obywatelstwo i czuję i jestem polką to tak nie powinno być. Jestem starszą kobietą, mieszkam z synową w moim mieszkaniu. Posiadam 2 łużka, 1 szafę, 1 kanapę, 1 okrągły stół, 4 krzesła, 1 siennik, 2 pierzyny, 1 poduszka, 3 poduszki małe. Od pierzyny 5 poszewek, od podszewek 3 poduszki, 11 ręczników, 4 moje koszule, 2 pary majtek, 2 fartuchy, chustkę na głowę, jedwabna chustka zimowa, pończochy 3 pary, nakrycia na łóżka, 1 para trzewików, 2 spodnie męskie, 1 zegarek złoty, 1 zegar ścienny. A teraz mojej synowej: 2 sukienki dobre, 1 bluzka, 1 sweter, 1 para trzewików brązowych, 1 trzewiki czarne filcowe, 3 koszule jedwabne, 3 pary majtek, 3 jedwabne halki, 2 pary pończoch, 1 aparat foto, 1 lis srebrny. W kuchni meble: 1 kredens biały, 1 stół biały do mycia, 3 krzesła, 1 balia do prania, 4 blaszane miski, 4 garnki, 6 talerzy, 3 garnuszki, 4 łyżki, 4 noże. Proszę o załatwienie. mojej prośby. Jestem teraz zrozpaczona i goła bez żadnej bielizny zarobiłam sobie trochę kartofli i to mnie zabrał bardzo proszę mnie poprzeć w tej sprawie i o ile zabrał mnie mieszkanie niech mnie żeczy odda mi meble które nie jestem w stanie sobie zarobić. Stołko Maria III piętro mieszkam u ludzi na podwurzu”.
Datę 16 sierpnia nosi skarga Agnieszki Sowady: „Wczoraj o godz. 21 za pomocą podrobionych kluczy grupa uzbrojonych łudzi w mundurach polskich włamała się do mego mieszkania służbowego w gmachu Muzeum. Pod groźbą użycia broni banda ta, ponieważ inaczej nie można ich nazwać, zabrała wszystko co ruchome z wyjątkiem mebli. Później przyszła druga banda i zabrała dalsze rzeczy. Ludzie ci pytali, czy mam klucz do Muzeum. Należy się obawiać, że pewnego dnia Muzeum zostanie obrabowane. Boję się mieszkać w mieszkaniu służbowym. Musi tu być ktoś celem obrony wartości Muzeum i biblioteki”.
Jak się niebawem okazało, byli to funkcjonariusze Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, którzy wpadli na oryginalny sposób poszukiwania Werwolfu i ukrytej broni. Prezydent Tkocz ostro zaprotestował przeciwko tego rodzaju praktykom. Z minimalnym skutkiem, ponieważ funkcjonariusze nie tylko kontynuowali „poszukiwania”, ale mogli liczyć na bezkarność.
11 sierpnia „w biały dzień przyszli do mieszkania ob. Elżbiety Baron nieznani osobnicy w mundurach polskich. Tłumaczyli, że przeprowadzają rewizję. Zabrali: płaszcz zimowy, 2 żakiety, 2 jedwabne suknie, 2 walizy z nową i używaną bielizną, budzik, radio, 2 pary skórkowych rękawiczek, suknię dzienną, 6 ręczników i firany”.
Przygodę z funkcjonariuszami PUBP miał również dr Jerzy Świtała, który tak opisał ją w piśmie do generała Zawadzkiego:
„Z mojej działalności jako lekarz powiatowy na miasto i powiat Opole donoszę co następuje: w sobotę 26 maja ok. godz. 19 zostałem w charakterze lekarza zawołany do krwotoku do podlegającego mi tymczasowo szpitala św. Wojciecha. Szło o krwotok z narządów rodnych kobiety, która przedwcześnie rodziła. Zeszedłem natychmiast w towarzystwie kolegi do sali operacyjnej.
Przed salą operacyjno-porodową zostałem zatrzymany przez nie znanego mi osobnika w mundurze o charakterze wojskowym. Wspomniany obywatel prosił mnie o przyjęcie do szpitala znajdującego się w jego towarzystwie pacjenta rzekomo chorego na czerwonkę. Ponieważ obywatel ten oddał w tej chwili w ustępie stolec, udaliśmy się tam stwierdzając, że istotnie miał charakter krwawo-śluzowy.
Z punktu widzenia lekarskiego dalsze moje postępowanie nie nastręczało żadnych wątpliwości. Ratowanie krwawiącej kobiety było nakazem chwili z następujących względów: Krwotok był silny, chora wykrwawiona, płód jeszcze nieodpętlony. Nie wolno mi było zbadać pacjenta podejrzanego o czerwonkę lub paratyfus przed zabiegiem, gdyż istniała możliwość wprowadzenia groźnej infekcji do ciała kobiety. Uczyniłem, jak wymagała sytuacja. Wobec skomplikowanego wypadku, w którym pomagał mi kolega, usunęliśmy się po zbadaniu pacjentki o kilka kroków do okna by uzgodnić postępowanie operacyjne. W tym momencie otwierają się drzwi sali operacyjnej, gdzie leży całkowicie obnażona kobieta, staje w nich wspomniany wyżej mundurowy obywatel i odzywa się do mnie: „Mnie, szefa bezpieczeństwa zostawia pan na korytarzu, a tu mą pan czas na konferencje?!”
Podszedłem do drzwi i wytłumaczyłem temu obywatelowi, że sposób postępowania zależny jest od ciężkości przypadku i wymogów wskazań lekarskich i odszedłem, by wykonać pilny zabieg. Po skończonej operacji przedstawiłem się obywatelowi w mundurze i poprosiłem o jego nazwisko wzgl. okazanie legitymacji. Odparł, że jest zastępcą szefa bezpieczeństwa. Zająłem się natychmiast po zabiegu chorym przyprowadzonym przez niego. Opuszczając szpital zażądał ode mnie kilkakrotnie, abym stawił się w niedzielę punktualnie o 8 rano u niego. Jak mi siostry szpitalne i asystentka lekarza powiedziały, osobnik ten odgrażał się podniesionym głosem…”
(c.d.n.)
(14)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Doktor po rozmowie z prezydentem Tkoczem nie zgłosił się w Powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa, a skutek jego skargi był ten, że owego „zastępcę szefa” z Opola odwołano.
Powołana przez prezydenta miasta straż obywatelska próbowała zaprowadzić porządek. Szczególnie mieszkańcy Zakrzowa cierpieli od „nieznanych sprawców”, którzy brali, co im się podobało nie oszczędzając kancelarii obwodowej. Obwodowy Marszałek meldował: „W nocy trzech nieznanych osobników włamało się do kancelarii obwodowej. Po wybiciu szyb włamali się do mieszkania ob. Czecha który zamieszkuje w tym samym budynku. Kiedy chciał wezwać pomoc, przyłożyli mu pistolet do piersi. Musiał iść z żoną do kuchni, gdzie jeden z napastników w mundurze polskim stał przy nich z pistoletem, a reszta weszła do pokoi i zaczęła rabować. Zabrali: damskie futro, futrzaną kurtkę, 4 męskie płaszcze zimowe, kożuszek, 2 nowe damskie kostiumy, 2 garnitury męskie, 2 pary spodni, aparat fotograficzny, 2 żakiety, 3 suknie…” Spis skradzionych rzeczy obejmuje jeszcze kilkanaście pozycji, w tym „36 chustek do nosa, 4 zmiany pościeli, płaszcz kąpielowy, 10 par butów męskich, 3 pary wysokich butów damskich”. W ten sposób obywatel Czech został ukarany za to, że zbyt gorliwie pełnił obowiązki członka milicji miejskiej i straży obywatelskiej.
Ponieważ obaj z obwodowym Marszałkiem zameldowali o dokonanym rabunku, obwodowy miał okazję napisać 19 listopada meldunek o „szóstym włamaniu do kancelarii”. Gangsterzy poszli na całego chcąc wykurzyć niewygodnego szeryfa: „O godz. 19.30 przyjechali wojskowym samochodem. Walili w drzwi. Potem spytali o mieszkanie obwodowego Marszałka. A ja tymczasem załatwiałem sprawy urzędowe poza domem. Wywalili drzwi siekierą. Ukradli: 2 pierzyny, 2 poduszki, 2 prześcieradła, kapy na łóżka, jeden płaszcz, zegar ścienny, damski płaszcz, spodnie, 2 koszule, buty męskie i damskie po parze. Z biurka które zostało wyłamane, ukradli 1430 zł za obywatelstwa, 707 zł za kartki żywnościowe, 984 zł za czynsze z bloku nr 4. Mówili, że ja wiem, za co”.
Prezydent Tkocz przekazał to wszystko 26. listopada prokuratorowi. Obwodowy, pozbawiony ostatnich butów i ostatniej koszuli, pierzyny i poduszki, w mieszkaniu z wyrąbanymi drzwiami i oknami — poprosił o inny przydział „ze względu na ciężką chorobę żony, która przeziębiła się w mieszkaniu bez okien i pościeli”. W Zakrzowie, dowodził, nie ma ani prądu elektrycznego, ani połączenia telefonicznego z miastem. Prośba o wydanie straży i obywatelskiej broni nie została uwzględniona. Wręcz przeciwnie, czynione były wysiłki w kierunku zlikwidowania obwodu milicji miejskiej w Zakrzowie.
Rabowano nie tylko mieszkania prywatne. Miejski komendant straży pożarnej napisał 13 września do komendy MO: „W sobotę 8 bm. strażnik Długosz Tadeusz prowadził konia własności Miejskiej Zawodowej Straży Pożarnej w Opolu, którego wysłałem o godz. 19 do Komprachcic celem przyciągnięcia samochodu pożarniczego. W drodze żołnierz Armii i Czerwonej zabrał mu konia, jednak znajdująca się w pobliżu żandarmeria WP konia odebrała i strażakowi zwróciła.
W drodze powrotnej za mostem koło elektrowni doszło do konia dwóch osobników w mundurach polskich, jeden był sierżantem. Przemocą odebrali strażakowi Długoszowi konia, z którym uciekli przez most za Odrę.
Strażak przesłuchany przeze mnie co do ewentualnego rozpoznania osobników oświadczył, że w było ciemno i nie byłby w stanie ich rozpoznać, natomiast pamięta, jak sierżant powiedział Włodek, siadaj na konia i jedź. Ponieważ skradziony koń na pewno znajduje się na terenie naszego powiatu, proszę o powiadomienie wszystkich posterunków MO, aby wszczęto poszukiwanie. Skradziony koń jest maści gniadej, silnej budowy klacz lat 7—8”.
18 października skargę wniósł dyrektor Przedsiębiorstw Miejskich: „W załączeniu przesyłam protokół w sprawie rabunków i napadów bandyckich na teren cegielni i oczyszczalni ścieków. Stwierdzamy, że szereg strażników po paru dniach pracy prosiło o zwolnienie podając jako przyczynę bezskuteczność ich interwencji w razie gromadnego najścia bandytów”.
Protokół z napadu na teren oczyszczalni ścieków przy ul. Staszica: „Ja Dobosz Franciszek strażnik zaświadczam, że 14 października o godz. 6 rano objąłem całodobową służbę. Noc była ciemna i deszczowa. O godz. 22.30 zostałem napadnięty przez czterech osobników częściowo uzbrojonych, w mundurach sowieckich. Jeden z nich wyrwał mi karabin, inni obszukali kieszenie, zabrali 300 zł oraz zezwolenie na noszenie karabinu. Następnie kazali się prowadzić do mieszkania, skąd zabrali ubranie, za które zapłaciłem 1400 zł, zegarek, brzytwę, maszynkę do golenia, spinki i inne drobiazgi. Rano znalazłem porzucony karabin”.
Protokół w sprawie napadu l rabunku na terenie cegielni: „Ob. Ranke Aleksander, kierownik cegielni tam zamieszkały oświadcza: 11 października o godz. 17 przybyli do mego szwagra Kotkowskiego Henryka, który zamieszkuje z nami wspólnie, niejaki Miodek Jan zam. za Odrą w Półwsi wraz z drugim nieznajomym osobnikiem cywilnym. Zakupili od szwagra 2 świnie i założyli 4000 zł zadatku. Z tym, że mieli przynieść resztę i świnie zabrać. Ok. godz. 22, gdyśmy już wszyscy spali, przyszło kilku cywilów uzbrojonych w karabiny, sterroryzowali strażnika Dymitra Maklaka, kazali mu się położyć na ziemi, inni wyrwali z zawiasów drzwi od chlewa, skąd zabrali 4 świnie, 15 kaczek, 9 kur i kozę. Następnie weszli do mieszkania i świecąc sobie zapałkami splądrowali szafę z której zabrali gotówką 8000 zł, po czym z całym łupem odeszli w stronę wsi. 16 października wtargnęli do mego mieszkania żołnierze rosyjscy, uzbrojeni, wylegitymowali mnie i zażądali, abym wydał pistolet grożąc, że mnie zastrzelą. Oświadczyłem, że broni nie mam. Wtedy jeden stanął nade mną, a drugi rozpoczął plądrowanie mieszkania. Zabrali mi spodnie brzytwę, koszulę, spod szafy 1500 zł, zażądali ponadto butów, złota i zegarków. Wydaje mi się, że muszą oni mieszkać niedaleko cegielni, możliwe że w koszarach”.
Jan Gielert, rejonowy kontroler domów w Zakrzowie zameldował o kolejnym wyczynie „ludzi z dworu”: „6 października w czasie pogrzebu Szendery, milicja która pełni służbę na folwarku, zażądała klucza od mieszkania zmarłego, wyszabrowała wszystkie meble i rzeczy, a klucze zabrała. Ta sama milicja wyszabrowała wszystkie meble i rzeczy z mieszkania Ślązaczki Nigiel, którą nieprawnie zabrano do obozu. Już wróciła. Mebli i rzeczy nie odzyskała.
Mieszkańcy błagają o przysłanie kogoś, kto uwolni ich od uciążliwych „stróżów porządku i bezpieczeństwa”.
(cdn)
(15)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Obwodowy Marszałek był jeszcze na posterunku, kiedy „czterej żołnierze polscy ukradli krowę ob. Janowi Grycowi. Posterunek na moście przez Odrę zauważył w nocy czterech żołnierzy pędzących tę krowę”.
Komisariat MO (obsada 58 ludzi) przy ul. Oleskiej 13 w Opolu stwierdzał: „Nasilenie przestępstw od września o 25—35 proc. Dużo do życzenia pozostawia współpraca między MO a PUBP, gdyż uważają się oni za coś lepszego. MO uznają za podrzędne narzędzie, na co milicjanci czują ogólną apatię”. Pisał to sierż. pchor. Zdrada.
Do czego dochodziło, świadczy pismo Marii Brychczy z Sułkowic niewątpliwie napisane ręką samego Jakuba Kani i przez niego i 12 innych mieszkańców wsi podpisane. Maria Brychczy rocznik 1894 zwracała się 15 listopada 1945 roku do starosty:
„Mój mąż Franciszek Brychczy jest aresztowany od Bezpieczeństwa z Opola od 21 sierpnia. Zrobił zażalenie do tego Bezpieczeństwa, że go milicja okradła. Skutek był ten, że niektóre skradzione rzeczy mu zwrócono, ale jego samego wzięto i do dziś dnia się go tam trzyma. Mój mąż nie był w partii hitlerowskiej, zawsze występował jako Polak. Za czasów Hitlera był sołtysem w Nowych Siołkowicach, a gdy przy procesji, która szła do Starych Siołkowic nie miał kto polskich pieśni śpiewać, to on się postawił i prowadził procesję. Za to go starosta z Opola zawołał do siebie i wyrzucał mu, czemu on to zrobił, a on mu na to: wiary i mowy ojczystej polskiej wziąć mi nikt nie może, sołtystwo możecie sobie wziąć. I takiego męża, który miał odwagę przed swym przełożonym wyznać swą narodowość, trzyma się na uwięzi i to już przez trzy miesiące. Niniejszym proszę władze o zbadanie tej sprawy i wypuszczenie mego męża”.
W Groszowicach aresztowano Marię Kurpierz pod zarzutem, że jej syn był w SS. Zanim się wyjaśniło, że jest to kobieta niezamężna i bezdzietna, spędziła dłuższy czas w więzieniu.
Pewien były członek KPD oskarżył sołtysa jednej z podopolskich wsi o to, że „były inspektor kryminalny policji we Wrocławiu za czasów niemieckich, który prześladował tutejszych ludzi i meldował, kiedy rozmawiali po polsku, dziś znów jest na stanowisku”. Zanim się wyjaśniło, że jest to oczywiste pomówienie, „inspektor kryminalny” spędził wiele tygodni w obozie. Po czym zgłosił się na transport do Niemiec.
Pismo starosty do PUBP w Opolu datowane 17 listopada 1945 roku mówi o „wysiedlaniu rodzin w gminie Gosławice, którą to akcję Bezpieczeństwo przeprowadziło na własną rękę” i poleca „wprowadzić wszystkich poszkodowanych z powrotem do ich domów”. Starosta mgr Henryk Janus przypomniał, że „aresztowanie ludzi nie ma nic wspólnego z wysiedleniem” i „bezwzględnie” zakazał „przeprowadzania podobnych akcji bez zezwolenia”.
Podobnie było w Czarnowąsach. Kiedy ludzie wzięli się na sposób i zaczęli korzystać ze swych praw i jęli zasypywać PUBP prośbami o zwolnienie aresztowanych bliskich, w PUBP obrażono się na administrację i wystosowano do starosty pismo: „Ponieważ otrzymuję od Was bardzo dużo próśb i podań w sprawę aresztowanych (podejrzanych) pragnę zwrócić uwagę, że należałoby ten napływ podań zmniejszyć, ponieważ podejrzani, którzy są odesłani do więzienia w Opolu, podlegają Prokuratorowi Sądu Specjalnego w Katowicach”.
Napływ podań się nie zmniejszył, natomiast nabierały one co raz ostrzejszej formy. „Zapytuję, na jakiej podstawie funkcjonariusze PUBP wkradają się nocą do mieszkań obywateli miasta Opola za pomocą wytrycha i przywłaszczają sobie różne przedmioty? Sprawę trzeba oddać prokuratorowi, a zabrane rzeczy zwrócić właścicielom” — pisał oburzony starosta Janus. „Czy jesteście po to, by nam pomagać czy też po to, by we wszystkim przeszkadzać?”
Starostwo próbowało przyhamować samowolę i zaprowadzić jakiś ład w powiecie. „Ponieważ ob. Eberli Janowi z Gosławic niesłusznie zostało odebrane gospodarstwo, polecam przy pomocy MO wysiedlić nieprawnie tam za mieszkających i donieść mi o wyniku. Polecam ulokować repatriantów mieszkających w tym domu w innym gospodarstwie, ponieważ Eberle jest Polakiem, a repatriantom mieszkającym u niego należy się gospodarstwo poniemieckie. Jednocześnie zaznaczam, że wszystko co było w gospodarstwie musi się tam znaleźć, a mianowicie inwentarz żywy i martwy oraz bielizna i odzież”.
Sprawa Piotra Gizy, którego „omyłkowo” aresztowano i wysiedlono, którego akta „zaginęły” w PUBP kiedy wokół sprawy zaczęło się robić gorąco i który przez kilka miesięcy nie mógł odzyskać swego gospodarstwa w Gosławicach była równie spektakularna, jak sprawa Józefa Matejki, którego wysiedlono, aresztowano by po dwóch latach dopiero i na podstawie wyroku sądowego wprowadzić go z powrotem na ojcowiznę tak olbrzymią, że dziś stoi na niej osiedle ZWM.
Kierownik referatu prawnego PUR napisał w związku z powtarzającymi się „omyłkami” do PUBP w Opolu, że takie postępowanie „bez wiedzy i zgody Państwowego Urzędu Repatriacyjnego”, kiedy to wyrzuca się jednych, by osiedlić protegowanych „bez wiedzy i zarządzenia Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, co naraża powagę tego urzędu na szwank” — jest niedopuszczalne.
Klasyczny przykład samowoli znajdujemy w piśmie Wojciecha Poliwody, wówczas pracownika Zarządu Miejskiego, do starosty:
„Jak wiadomo, Paweł Głatki jest od dziada pradziada zasiedziałym rolnikiem pochodzenia polskiego, który się polskości nigdy nie wyparł i do żadnych niemieckich organizacji nie należał. Świadczy o tym jego czysta i biegła mowa polska jak również jego rodziny i dzieci, o których dać może świadectwo kierownik szkoły.
Milicja Obywatelska w Czarnowąsach od samego początku tj. od maja br. korzystała bezpłatnie z usług ob. Głatkiego. I tak: dano mu milicyjną krowę na całkowite utrzymanie bez wynagrodzenia, zaś mleko ob. Głatki odnosił dwa razy dziennie na posterunek. Oprócz tego żona ob. Głatkiego piekła dla milicji chleb. Na żądanie MO zarówno ob. Głatki jak i inni gospodarze dostarczali podwód. „Nagroda” jaka go za to spotkała, to wysiedlenie.
Repatriant ob. Biały, którego osadzono na gospodarstwie Głatkiego, przebywa w Czarnowąsach od lipca br. Według wszelkiego prawdopodobieństwa ob. Biały wspólnie z MO i ob. Franciszkiem Skopińskim z Praszki zamieszkującym obecnie w Czarnowąsach spowodowali usunięcie Głatkiego z gospodarstwa, ponieważ ob. Biały upatrzył je sobie jako jedno z najlepszych we wsi. Bezpodstawne oskarżenia spowodowały wysiedlenie jego i żony 8 września i wywiezienie ich do obozu Niemców w Opolu. Na gospodarstwie czym prędzej osadzono ob. Białego. (c.d.n.)
(16)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Po stwierdzeniu bezpodstawności oskarżeń starostwo nakazało 5 października zwolnić ich z obozu, zaś wójt gminy został zobowiązany do wprowadzenia ich z powrotem do ich posiadłości. W międzyczasie zginęła krowa, świnia i koza oraz różne rzeczy. Sierżant MO Golec oraz kapral MO Oraczewski powinni tę sprawę wyjaśnić przed sądem. Jako świadków całej afery należałoby powołać m. in. repatriantkę Marię Skubikową i sierżanta Wilhelma Twardowskiego z Czarnowąs.
Podczas wprowadzenia Głatkich do ich domu milicja odmówiła współpracy z wójtem. Ten z kolei znając tło całej sprawy obawia się zemsty MO i lęka się wystąpić energiczniej. Ob. Białemu proponowano kilka gospodarstw poniemieckich. On jednak woli korzystać z nieograniczonej gościnności Głatkich, którzy utrzymują jego konia i krowę, a oprócz tego dają kartofle i chleb całej rodzinie. Ob. Biały nie jest fachowcem rolnikiem i na prowadzeniu gospodarstwa się nie zna. Podczas nieobecności gospodarzy – zniszczył dobrego konia i doprowadził do zaparzenia się ziemniaków w piwnicy i w kopcach.
18 bm. ob. Biały dotkliwie poturbował na podwórzu służącego ob. Walerii Skubikowej, który przyjechał zaprzęgiem konnym pożyczyć siewnik. Ob. Biały jako inwalida wojenny jest bardzo nerwowy i Głatki nie chce go prowokować.
Ob. Jacek Pierzyk, który ostatnio pełnił służbę w milicji więziennej w Opolu był w czasie wojny przez cztery lata zatrudniony u ob. Głatkiego. Wystąpił jako świadek w obronie byłego pracodawcy. Za to był przez MO w Czarnowąsach indagowany. Zarzucono mu, że został przez Głatkich kupiony. Tymczasem ob. Pierzyk wystąpił z własnej inicjatywy w obronie gospodarzy widząc, że dzieje im się krzywda, którą jako obywatel pragnął wyeliminować. Poczuwał się widocznie do moralnego obowiązku obrony ludzi, którzy w czasie wojny traktowali go życzliwie i poprawnie.
Proszę o ostateczne załatwienie tej sprawy, zgodnie z interesem naszego odbudowującego się Państwa Polskiego. Odpis tego pisma przedkładam jednocześnie Prokuraturze przy Sądzie Okręgowym w Opolu, gdzie toczy się odnośne postępowanie na podstawie okólnika. Min. Sprawiedliwości nr 36M118/45 z 4 września br.”.
Wicewojewoda Jerzy Ziętek rozesłał w międzyczasie pismo w sprawie „handlu żywym towarem”. Z Warszawy nadchodziły zarządzenia zakazujące powszechnego bimbrownictwa. W Turawie milicja wzięła zakładników. Starosta był oburzony: „Zabieranie pod byle pozorem dobytku, włamania, kradzieże, bezprawne aresztowania, czy tego jeszcze za mało? Proszę natychmiast zwolnić z aresztu Kasprzyka Emila zam. w Ligocie Turawskiej, wziętego jako zakładnika za brata Fryderyka”.
Stosunki między administracją miasta i powiatu a milicją i PUBP nie poprawiły się do końca 1945 roku. Administracja pragnęła jak najszybciej uzyskać stabilność życia społecznego i gospodarczego na powierzanym jej terenie. Jeszcze nie zdawano sobie sprawy ani w ratuszu, ani w starostwie, że walczą na straconych pozycjach.
Już zaczęły się rozchodzić drogi tych, którzy przybyli do Opola by przejąć stare piastowskie miasto dla Polski nie lękając się bliskości frontu, wyrzeczeń, głodu, niebezpieczeństw, pożarów i bandytów, a tych którzy tu przyszli, by stworzyć cieńką warstwę ludzi będących ponad prawem. Opinie o ludziach, których tutaj spotykamy jako obrońców prawa i porządku — a znajdujące się np. w Archiwum KW PZPR w Opolu —odbiegają od naszej. Tam oceniano starostów i prezydentów nie według posiadanej wiedzy i zdolności do zarządzania powierzonym im terenem, a według przydatności dla aktualnej polityki PPR. Zresztą było tak nie tylko w 1945 roku i nie tylko w Opolu.
Rozdział 5
Były konfiskaty w strefie radzieckiej. Tak jest. Były i gotowi jesteśmy odpisać na to konto miliard dolarów. Były wątpliwości w kwestii zdobyczy wojennych. Oto nasza formuła. (Wiaczesław Mołotow w Poczdamie).
23 marca 1945 roku wybrali się do Opola pracownicy Urzędu Ziemskiego wraz z grupą operacyjną i komisarzem powiatowym. Dojechali jednak tylko do Fosowskich, gdzie zatrzymano ich i gdzie „na zimnej stacji” musieli spędzić pod dozorem całą noc. Rano, w towarzystwie komendanta wojennego Fosowskich pojechali dalej do Opola. Tu zaprowadzono ich „pod eskortą” do komendanta wojennego miasta. Po kilku godzinach zostali zwolnieni. Po czym „pochodem, czwórkami” zaprowadzono ich do „dawnego niemieckiego szpitala” i zabroniono wychodzenia na miasto. Jeden z grupy zlekceważył sobie zakaz i poszedł obejrzeć sobie miasto — i wrócił boso. Jak oświadczył „żołnierze ściągnęli mu na mieście buty z cholewami”. W następnych dniach „grupa operacyjna udała się w teren. Pracownicy Urzędu Ziemskiego natrafiają na szalone trudności. Legitymacje nie są przez żołnierzy radzieckich honorowane. Ani w mieście, ani na wsi nie ma żadnych organów bezpieczeństwa. Nasze bezpieczeństwo jest w opłakanym stanie i nie mamy co jeść” — brzmiało pierwsze sprawozdanie przesłane do Katowic.
6 kwietnia wysłano sprawozdanie nr 2 za okres od 29 marca:
„Działalność grup operacyjnych w terenie jest na skutek zaczepek żołnierzy rosyjskich ogromnie utrudniona. Dochodzi do tego, że członkowie grup operacyjnych wracają z terenu ograbieni. Niejednokrotnie używa się przeciwko nim broni. Na skutek tych niebezpieczeństw 30 marca nikt nie miał odwagi wy jechać w teren. Tego dnia, była Wielka Sobota, przybyła do Opola Milicja Obywatelska. Po świętach udałem się do komendanta i po długich pertraktacjach przydzielono mi trzech milicjantów, którzy udali się wraz z członkami grup operacyjnych w teren. Opracowano dotychczas 15 wsi. W dniu dzisiejszym milicja zakazała nam opuszczenia miasta. Podobno był niemiecki desant.
Stan zabudowań wiejskich i domów pozostawia wiele do życzenia. Zniszczenia wojenne sięgają 50 proc. Zboża na siew brak. Ziemniaków jest pod dostatkiem, ale wojska radzieckie ciągle rekwirują wszelkie zapasy. Prace w polu natrafiają na szalone trudności dlatego, że Rosjanie zabierają miejscową ludność do robót przymusowych. Bydło zostało zabrane gospodarzom w 80 do 90 proc. Idzie tu specjalnie o konie, krowy, nierogaciznę. Zapasy zboża na siew zostały przez wojsko niemal zupełnie skonfiskowane. Zabrano również traktory i maszyny rolnicze. Zostały tylko uszkodzone i niesprawne. W tej sprawie byłem u komendanta wojennego miasta. Nic nie osiągnąłem.
(c.d.n.)
(17)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Za specjalnym zezwoleniem udałem się na lewy brzeg Odry, gdzie na razie jeszcze urzędować nie wolno, do Prószkowa i Zimnic Małych. Stan majątków i gospodarstw po lewej stronie Odry jest opłakany. Tu również wojsko rosyjskie zarekwirowało zboże na siew. Znajduje się tam 5000 q kartofli. Majątek Prószków zabezpieczyłem i zostawiłem nadzór. 4 kwietnia przybyła do Opola grupa operacyjna siewna licząca 40 osób. Ponieważ nie mieli legitymacji w języku rosyjskim, zostali zabrani do pracy przymusowej na kolei, gdzie pracowali cały dzień. Wieczorem ich zwolniono. Zwołałem naradę z sołtysami i wójtami przedstawiając konieczność bezzwłocznego przystąpienia do siewów i sadzenia kartofli. (…)”.
O operatywności pracowników Urzędu Ziemskiego świadczy, że 9 kwietnia komisarz już wiedział, iż „wojsko rosyjskie spędziło bydło z wszystkich gospodarstw do Prószkowa, Dąbrówki, Rogowa i Żużeli”. Prosił o interwencję w komendzie wojennej w Katowicach „by choć część inwentarza zwrócono”. Bo „bez koni rolnicy nie będą w stanie obrobić ziemi”. Po prawej stronie Odry w Zawadzie znajdowało się 200 zarekwirowanych krów i 10 koni, w majątku Turawa 700 sztuk bydła, w Bierdzanach 80 krów i 30 koni. „Poza tym pewna część bydła, które spędzono z poszczególnych gospodarstw po prawej stronie Odry znajduje się w Siołkowicach, Groszowicach i Popielowie. Bydło to jest przeznaczone na wywóz i ubój. Jeśli nie podejmie się natychmiast odpowiednich starań, będzie ono stracone”.
Wójtowie i sołtysi dostarczyli danych, że bydło w liczbie 4880 sztuk znajduje się w Dobrzeniu Małym, Chróścicach, Zawadzie, Czarnowąsach, Turawie, Bierdzanach, Siołkowicach, Prószkowie i Ligocie Prószkowskiej. Koni było tam 2054. W Małym Dobrzeniu „padło na skutek pryszczycy 400 sztuk bydła”. Gospodarze obecni na zebraniu proszą Urząd Wojewódzki o interwencję w komendzie wojennej w Katowicach. Proszą — z myślą o odtworzeniu stada — o sto byków zarodowych.
Komisarz ziemski Kmita stwierdzał: „Praca w gospodarstwie i na roli jest ogromnie utrudniona na skutek przeszkód, jakie miały miejsce w niektórych wsiach: w Żelaznej Rosjanie zastrzelili gospodarza Polaka, Józefa Henkla, który nie chciał wydać swoich koni. Konie zabrano. W Dobrzeniu Małym gospodarz Franciszek Niestroj wyjechał na pole z koniem, którego zabrano mu pod groźbą karabinu. W Nowej Kuźni strzelano do gospodarza T. Zielozki. Konie zabrano. Gospodyni Franciszka Kanka wyjechała w pole z buhajkami, które zostały zabrane. W Kolanowicach Rosjanie zastrzelili gospodarza Polaka, Franciszka Szoltę. Bijasowi ze Szczepanowic pod groźbą karabinu zabrano konie. W Chrząszczycach zastrzelono gospodarza, który bronił swych koni. Wypadków poszczególnych jest taka masa, że nie da się ich nawet spisać”.
Na polach były miny. Wszędzie leżał zniszczony, i porzucony sprzęt wojenny. Powiedziano więc sołtysom, że należy to wszystko „w miarę możliwości pościągać na jedno miejsce i zgłosić Milicji Obywatelskiej”. Przez działania wojenne zostały w niektórych wsiach uszkodzone wały ochronne nad Odrą. Apelowano do ludności, by to naprawiła. Kazano zebrać w jednym miejscu porzucone samochody i rowery. Powołano agronomów wiejskich. Polecono im dowiedzieć się, jakie i ile nawozów sztucznych wysiewano w poszczególnych wsiach.
W Katowicach powstała Śląska Izba Rolnicza, która uruchomiła w Opolu Powiatowe Biuro Rolne. Między przedstawicielami obu instytucji doszło natychmiast do sporów kompetencyjnych. Kierownik Pow. Biura Rolnego, Władysław Jahołkowski też sporządził ogromne sprawozdanie datowane 16 kwietnia 1945 roku.
Pisał, że wybrał się w teren, porozmawiał z rolnikami i dowiedział się tego samego, co pracownicy Urzędu Ziemskiego. Że zabrano konie, a teraz zabiera się mężczyzn w wieku od 15 do 60 lat. Że na polach leżą miny. Zwłaszcza na lewym brzegu Odry. Że bez środka lokomocji nie można się ruszyć z miasta w teren. Jahołkowski poszedł na rozmowę z ppłk. Korablinem i poprosił o pomoc tudzież „o zwolnienie skomasowanych krów i kóz w poszczególnych miejscowościach powiatu lub oddanie ich na okres siewu do dyspozycji rolników”.
Pułkownik poinformował go, że „musi nastąpić oficjalne przejęcie wg szczegółowego spisu ziemi i obiektów rolniczych władzom odbierającym”, ale kiedy to nastąpi, nie wiadomo. Bo to załatwia się na wyższych szczeblach, a wojna jeszcze trwa. Nie powiedział, a polski urzędnik prawdopodobnie nie wiedział, że ziemia opolska miała na razie wojenny status ziemi zdobytej zgodnie z dyrektywą Rady Wojennej 1 Frontu Białoruskiego „w sprawie dopuszczenia na terenach niemieckich mających wejść w skład państwa polskiego, administracji polskiej”. Obowiązywały tu prawa wojenne z wszystkimi konsekwencjami. Jedno z tych praw polega na tym, że armia żywi się na zdobytym terenie.
Jahołkowski zaczął przekonywać, że przecież trzeba siać, bo na przyszły rok nie będzie co jeść. Prosił o pomoc „niezależnie od zewnętrznych trudności spowodowanych wojną”. Powołał gminne komitety siewne i obarczył odpowiedzialnością za sprawne przeprowadzenie akcji siewnej wójtów i sołtysów.
Tymczasem do Opola wpadła druga, liczna „brygada siewna”. Nie byli to ani rolnicy, ani traktorzyści z ciągnikami, ani mechanicy, po prostu aktywiści, którzy uważali za swój partyjny obowiązek zachęcić opolskich rolników do siewów wiosennych. Zboża na siew oczywiście także nie przywieźli. Ich praktyczna przydatność była więc żadna, za to trzeba było ich żywić i zakwaterować. Załatwianie specjalnych przepustek w wojen-komendzie zajęło trzy dni. Potem „ruszyli na wieś wzywając rolników do siewu”!
Wreszcie zjawił się jeszcze Pełnomocnik Rządu Tymczasowego ds. siewu i reformy rolnej, por. Kalinowski.
Z wielką ulgą przekazano mu kłopotliwe brygady siewne, zwrócono uwagę na konieczność interwencji w komendzie wojennej w sprawne „ludzi zabranych z poszczególnych wsi, którzy mogą udowodnić, że są Polakami i są potrzebni w pracy”. Staranie takie por. Kalinowski rozpoczął natychmiast w Katowicach. Sądził, że po przedstawieniu tam tragicznej sytuacji w powiecie opolskim przywiezie zboże na siew i materiał hodowlany. W Katowicach jednak powiedziano mu, że decyzje zależą „od władz wyższych’’ i odesłano do Opola z życzeniami owocnej pracy. Następnie przybył jeszcze delegat Ministerstwa Rolnictwa Jeszke, który czym prędzej zawrócił do stolicy. (CDN)
(18)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Sprawa musiała znaleźć jakieś rozwiązanie na miejscu. „Na konferencji z komendantem wojennym okręgu Bierdzany uzyskałem przyrzeczenie, że wojsko pomoże ludziom w pracach siewnych. W gminie Jełowa wojsko da do prac siewnych konie i woły, które będzie rozdzielał wójt”. Podobnie dogadywano się z Rosjanami w innych wsiach. Ministerstwo Rolnictwa otrzymało ze Związku Radzieckiego nasiona buraków cukrowych. Był najwyższy czas, by je wysiewać. 15 kwietnia doszło do rozmów na temat „przekazania ziemi i obiektów”. Komendant Zazuchin obiecał „wydać polecenie podległym mu formacjom, by niezwłocznie obsiano pola majątkowe leżące odłogiem na lewym brzegu Odry, gdzie do czasu specjalnego zarządzenia komendy wojennej nie można przejmować ziemi i udawać się tam celem zabezpieczenia materiału siewnego i hodowlanego”.
Osiągnięto, że komendant „obiecał podpisać przepustki oraz pisma do wójtów, agronomów i sołtysów skierowane do miejscowych formacji w terenie, że nie wolno im bez zlecenia komendy wojennej w Opolu zabierać ludzi pracujących w polu oraz bydła”. Niewiele to pomogło, choć w niektórych przypadkach poskutkowało.
Z terenu dochodziły wiadomości, że „brygady siewne” okradają rolników. „Zdarzają się wypadki, że zabierają gospodarzowi ostatnią świnię i krowę. W Łubnianach zabili maciorę na 2 tygodnie przed oproszeniem. Nie ma z nich żadnego pożytku i należałoby ich stąd zabrać”.
Pracownicy Powiatowego Urzędu musieli przyglądać się bezsilnie, jak „wojsko rosyjskie wywozi skonfiskowane gospodarzom meble, narzędzia rolnicze, traktory jak również ostatni inwentarz żywy i zapobiec temu nie można!”. Co gorsza „spędzone bydło jest wypuszczane na oziminy i tam wypasane”. Młyny w Murowie i Grabczoku „zostały ogołocone z gatrów i pasów transmisyjnych. Tor kolejowy od Namysłowa do Jełowej został rozkręcony i zabrany”. Jednak najgorsze było wywożenie ludzi, zabieranych „w niewiadomym kierunku”.
Urząd Ziemski stwierdzał: „W 95 proc. są to miejscowi Polacy, gospodarze na mniejszych i większych posiadłościach. Proszę o interwencję w komendzie wojennej w Katowicach, aby zarządzenie miejscowej komendy zostało wycofane, inaczej pola będą leżeć odłogiem”. I też nie pomogło.
Weterynarze, którzy już pozakładali lecznice w Opolu, Jełowej i Krapkowicach meldowali, że „Rosjanie oddali trochę bydła, ale chorego na pryszczycę i trzeba je leczyć. My tymczasem nie marny żadnych środków lokomocji”. 30 kwietnia „wojsko oddało gminie Winów 21 krów chorych. Gromada ta swoich własnych krów ma już tylko 8”.
Z 17 wielkich majątków Rosjanie przekazali Polakom „11 lecz bez inwentarza żywego”.
Akcję siewną przeprowadzono z olbrzymim wysiłkiem. Potem nadeszły żniwa i okazało się, że ziarno bynajmniej nie należy do tych, którzy je zebrali. Komendy wojenne rekwirowały zboże i siano, powodując ogromne zamieszanie i niepokój wśród ludności.
Po Konferencji Poczdamskiej wojewoda Aleksander Zawadzki poinformował starostę opolskiego:
„Na podstawie uzgodnienia sprawy z Głównodowodzącym Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej, Marszałkiem Rokossowskim, jego zastępca gen. płk. Trubnikow wydał do wszystkich komendantów wojennych i stacjonujących na terenie województwa śląsko-dąbrowskiego jednostek rozkaz następującej treści:
1. Niezwłocznie zwrócić do dyspozycji miejscowych władz polskich wszystkie plony zabrane podczas tegorocznych żniw przez Armię Czerwoną z indywidualnych gospodarstw chłopskich zarówno polskich, jak i repatrianckich i niemieckich.
2. Zwrócić natychmiast do dyspozycji polskich władz wszystek martwy i żywy inwentarz (konie, krowy, kosiarki) zabrane na żniwa z indywidualnych gospodarstw zarówno polskich jak i niemieckich.
3. Przekazywanie zbiorów i inwentarza winno się odbywać w obecności i przy udziale przedstawicieli starostwa, wójta, sołtysa.
4. O wykonaniu rozkazu donieść niezwłocznie specjalnym raportem z załączonymi aktami przekazania-przejęcia przedstawicielowi Rady Wojennej Półn. Grupy Wojsk Radzieckich przy katowickim Urzędzie Wojewódzkim, gen. lejt. Oziminowi.
Na podstawie powyższego polecam staroście: wejść niezwłocznie w kontakt z przedstawicielami Armii Czerwonej, którym zbiory zostały przekazane przez komendantów wojennych. Wydzielić odpowiednią ilość urzędników dla asystowania przy przekazywaniu zbiorów i inwentarza wójtom i sołtysom oraz dopilnowania ścisłego rozkazu gen. płk. Trubnikowa. Zwrócone zboże rozdzielić sprawiedliwie między repatriantów i wydzielić pewną rezerwę dla tych gospodarstw, na których siedzą wyłącznie Niemcy, a na których z biegiem czasu zostaną osadzeni repatrianci. Rezerwa ta ma zarazem posłużyć do wyżywienia Niemców, których będą zatrudniały do przymusowych robót organa władzy polskiej. Należy dopilnować, by inwentarz żywy i martwy pochodzący z gospodarstw niemieckich nie wrócił do rąk Niemców, a został przekazany do dyspozycji polskich sołtysów i wójtów na potrzeby gromad. Należy również zadbać o to, by odchodzące z terenu powiatu komendy Armii Czerwonej zabrały ze sobą tylko tę ilość koni i bydła, która należy im się etatowo i na które posiadają dokumenty.
Zarządzenie niniejsze będzie służyć ob. Staroście zarazem jako pełnomocnictwo Urzędu Wojewódzkiego do przejęcia od Armii Czerwonej zbiorów i inwentarza z indywidualnych gospodarstw w skali powiatu”.
Niestety, w powiecie opolskim na podstawie tego dokumentu udało się uratować zaledwie drugi pokos traw i ziemniaki tkwiące jeszcze w ziemi. Z całym ceremoniałem i protokólarnie odbyło się np. w Turawie przekazanie łąk 9 sierpnia: „Major Mamonow na majątku Turawa zwrócił protokólarnie: 3 motory benzynowe, 1 kosiarkę, 1 wóz, 1 bryczkę, Major komendant grupy 06402 do koszenia łąk Ma- monow oświadczył, że odnośnego rozkazu Marszałka Rokossowskiego nie otrzymał, natomiast na żądanie komisji przyrzekł zdać zabrane narzędzia i wydać podkomendnym zarządzenie zaprzestania koszenia II pokosu siana. Ze swej strony komisja natychmiast wydała polecenie wójtowi, by miejscowa ludność przystąpiła do sianokosów”.
Bywało również inaczej: „Na skutek doniesienia ludności wsi Raszowa i Daniec o zabraniu przez komendę wojenną z Tarnowa 7 krów, 6 cieląt i 2 świń, komisja udała się do majora Bachmuta z żądaniem zwrotu tego inwentarza.
(C.D.N.)
(19)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Komendant oświadczył, że krowy zabrał za pozostawione w czasie przemarszu wojska konie. Komisja wyraziła zdanie, że konie są własnością gospodarzy, a krowy muszą być zwrócone. Komendant odmówił wydania krów”. Byli tam starosta i kierownik Biura Rolnego Jahołkowski osobiście.
W Kobylnie „aktem zdawczo-odbiorczym” odebrano 21 fur żyta i 80 wozów siana, „które były przez wojsko zabrane z indywidualnych gospodarstw chłopskich we wsi Grabie i Kobylno”. W innych miejscowościach „skosili, wymłócili, wzięli i zaparli się”.
Przystąpiono więc na polecenie Urzędu Wojewódzkiego do rejestracji poniesionych strat. „Spis inwentarza żywego zarekwirowanego przez nieznane przechodzące formacje Armii Czerwonej na terenie pow. opolskiego w gospodarstwach drobnej własności” wykazał, że maszerujące wojska zabrały opolskim rolnikom 2626 krów, 1007 koni, 1898 świń, 935 kóz i owiec oraz 8111 kur. W czasie działań wojennych zniszczone zostały uprawy na obszarze 2049 ha, tj. ok. 10 proc. ozimin.
Strat poniesionych na skutek działalności komend wojennych w poszczególnych miejscowościach nie będziemy tu przytaczać, gdyż były one tak wielkie, że wyliczanie mogłoby czytelnika znużyć. Podamy wyrywkowo: W Kosorowicach zabrano rolnikom 57 koni, 202 krowy, 223 świnie, 10 owiec, 892 szt. drobiu. W Nakle: 36 koni, 150 krów, 162 świnie, 41 owiec, 1305 szt. drobiu. W Przyworach: 51 koni, 174 krowy, 192 świnie, 114 owiec, 1395 szt. drobiu. W Tarnowie: 68 koni, 242 krowy, 229 kóz, 222 świnie, 2049 szt. drobiu. W Zakrzowie: 30 koni, 68 krów, 71 świń, 1 owcę, 215 szt. drobiu. Ogromne spisy, przeprowadzone skrupulatnie w każdej wsi, u każdego gospodarza przekonują, że rolnictwo opolskie było w 1945 roku na dnie i musiało zaczynać praktycznie od zera.
Dopiero znając powyższe fakty można właściwie ocenić trudności aprowizacyjne Opola. Bardzo trudno jednak dziś jeszcze, kiedy wiemy dużo więcej niż ludzie przeżywający tamte czasy — zrozumieć postępowanie radzieckich komend wojennych na ziemi, już w Jałcie przyrzeczonej Polsce. Ziemia opolska nie była traktowana jak odzyskany teren polski, lecz jak zdobyczna ziemia niemiecka.
Ludziom mówiono, że jadą zagospodarowywać ziemie odzyskane. Zgodnie z oficjalną propagandą wyobrażali sobie to bardzo prosto: Niemców się wysiedli, Polacy wszystko przejmą i zaczną sytuację normalizować. Tymczasem widzieli i odczuwali na własnej skórze, że na Opolszczyźnie nie wszystka władza należała do Polaków i to po zakończeniu wojny. Propaganda pławiła się w sloganach o „odwiecznie polskich ziemiach śląskich po Nysę i Sudety”, które „powróciły do Rzeczypospolitej”, kiedy w Poczdamie mówiono o „ziemiach niemieckich przyznanych Polsce”, z których to ziem ściągano reparacje wojenne obejmujące całą Rzeszę.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że wojska radzieckie krwawo tę ziemię zdobywając, uznały się i czuły jak jej zdobywcy. Zbyt długo armia ta ulegała sugestywnej propagandzie, o której powiada Roy Miedwiediew: „Erenburg zamilkł. Wojsko trzeba było przyhamowywać rozpowszechniając słowa Stalina, że Hitlerzy przychodzą i odchodzą, a naród niemiecki zostaje”. Erenburg zamilkł, ale jego słowa: „Będziemy zabijać, zabijać, zabijać!” już zrobiły swoje.
Jednak mówiąc o skutkach przemówień i artykułów Ilji Erenburga trzeba przytoczyć dyrektywę Hitlera z 3 marca 1941 roku, wydaną na trzy miesiące przed napaścią na Związek Radziecki; „Ta wojna będzie wojną zdobyczną i niszczycielską”. (Ein Eroberungs- und Vernichturigskrieg). Jurysdykcja wojskowa ulegnie na terenie ZSRR ograniczeniu „ponieważ wojna dwóch światopoglądów nie jest sprawą wojskowego wymiaru sprawiedliwości”. Na terenie ZSRR „karalne czyny popełnione przez żołnierzy niemieckich z nienawiści w stosunku do nosicieli ideologii systemu żydowsko-bolszewickiego będą bezkarne”. Co to w praktyce oznaczało, wszyscy dobrze wiemy. Erenburg nawołując do zabijania Niemców po prostu nie był gorszy od Hitlera, tylko że skutki jego słów odczuła ludność cywilna jeszcze długo po zakończeniu działań wojennych.
Szczególna sytuacja, jaka wytworzyła się na ziemi opolskiej do dziś nie jest wyjaśniona. Czekają na wyjaśnienie sprawy naj bardziej bolesne: deportacje ludności cywilnej jakie miały miejsce także po 9 maja. Ta sprawa przetrwała najboleśniej w ludzkiej pamięci. Nie jest jasne, dlaczego tę ziemię potraktowano jednocześnie jako zdobyczną niemiecką i odzyskaną polską. Jako zdobyczną, objętą reparacjami wojennymi ogołocono ją z maszyn, sprzętu, zwierząt hodowlanych i pociągowych, z żywności i zapasów. Tak ogołocone miasto, tak zniszczony powiat podlegał administracyjnym władzom polskim, które nie miały żadnego wpływu na działalność radzieckich komend wojennych. Od czego więc mieli zacząć tu Polacy? Jak mieli tutaj żyć? Dużo jeszcze pytań czeka na odpowiedź.
W aktach znajduje się dokument sporządzony w gminie Krapkowice, w którym jako „zabici na tutejszym terenie przez żołnierzy radzieckich figurują 22 nazwiska osób cywilnych w różnym wieku”, zaś „wywiezionych do ZSRR” cywilów było 26.
Po sierpniu 1945 roku administracja polska zaczęła czynić starania u władz radzieckich w sprawie zwolnienia uprowadzonych cywilów argumentując, że poszczególni „internowani” są narodowości polskiej.
Obowiązek troszczenia się o rodziny pozbawione żywicieli spadał na opiekę społeczną, która płaciła również zasiłki 127 matkom „dzieci po żołnierzach radzieckich” w wysokości 200 zł miesięcznie. Na wolnym handlu kilogram masła kosztował 900 zł. Kobietom tym, które bez wyjątku twierdziły, że zostały zgwałcone, zaproponowano oddanie dzieci do sierocińców. Były to panny, mężatki mające już inne dzieci, wdowy. Żadna z tej propozycji nie skorzystała.
Ostatni akt wojny: gwałty, rabunki, napady i maruderstwo przeciągał się na ziemi opolskiej aż do końca 1946 roku.
14 stycznia 1946 roku zamordowany został w lesie Franciszek Kasperek z Nowej Wsi czterema strzałami przez trzech osobników w mundurach radzieckich. Sołtys gromady Grudzice opisał to następująco: „Kasperek udał się wraz z furmanką i córką Marią do lasu tutejszego nadleśnictwa, gdzie przy Baraniej Alei z głębi lasu przyholowali bliżej drogi kopalniaki, które miały być następnego dnia odwiezione na stację w Suchym Borze. Gdy już kończono pracę, przystąpiło do niego trzech osobników wykrzykując, że kradnie drzewo i zażądali dokumentów, potem odeszli”.
(CDN)
(20)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Po chwili, gdy odjechał do tzw. Izbickiej Drogi podeszli znowu i zepchnęli go do przydrożnego rowu, pomimo próśb, by darowali mu życie, a wzięli konia i wóz, bo ma tak liczną rodzinę, zabili go czterema strzałami w twarz, brzuch i piersi. Córka jego wołając o pomoc ratowała się ucieczką do lasu. Po dokonanym czynie sprawcy krwawej zbrodni uciekli do lasu”.
28 stycznia 1946 roku bandyci napadli na mieszkanie Angresów z Krapkowic, używając broni zabili Angresa i jego żonę, raniąc ciężko jednego z obecnych w domu krewnych, który wkrótce zmarł. Bandyci przyszli z lasu.
11 lutego 1946 roku o godz. 23.30 pięciu osobników wtargnęło do mieszkania Kandziory z Półwsi i pod pretekstem poszukiwania skradzionego konia przeszukali stajnie ob. Kamlera, Ledwiga, Kuniczka, Iwańskiego, Warzechy i wdowy Ledwigowej. Ludzie ci zwrócili im uwagę, że jest noc i że o tej porze obywateli nachodzić nie wolno. Odpowiedzieli, że są żandarmerią i że im wolno. 13 lutego o 4 rano kilku żołnierzy włamało się do Ledwigowej i zabrali 2 krowy. 14 lutego zabrali Janowi Kuli 1 krowę, potem okradli kościół w Półwsi zabierając wszystkie dywany, obrusy i sprzęt kościelny.
15 lutego o godz. 20 napadli na przejeżdżającego gospodarza, zastrzelili go i zabrali konie. W tym samym dniu o godz. 23 włamali się do Jana Iwańskiego i zrabowali odzież, obuwie i krowę. Ślady na świeżym śniegu prowadziły do obozu rosyjskiego odległego o ok. 200 m od zagrody. 17 lutego nocą żołnierze uzbrojeni weszli do Kałuży i zastrzelili jego, żonę i świekrę. Teść Kałuży uratował się dzięki temu, że spał na poddaszu. Sołtys wraz z aktywem wiejskim donosząc o tym staroście kończyli: „Od żniw Półwieś jest systematycznie rabowana przez żołnierzy radzieckich, którzy ukradli już 20 krów, tyleż koni i 1 wołu”.
10 lutego nadleśniczy z Prószkowa zameldował o zabraniu 64,5 m sześc. drewna przez żołnierzy radzieckich. „Bandy grasują w lesie, zabierają wozakom konie, postrzelili Lisonia Józefa z Jaśkowic. Wieczorem wojsko zrobiło na nich obławę. Znaleziono konie, ale bandyci uciekli. Robotnicy leśni i wozacy boją się pracować w lesie”.
To był już rok 1946. We wrześniu 1945 roku prezydent Tkocz meldował do Katowic: „Żołnierze radzieccy w bezprawności swego działania nie znają granic. Żaden środek nie jest dla nich zbyt radykalny i niemożliwy do zastosowania, jeśli idzie o realizację ich planów. Przechodzień zaczepiony na ulicy i wezwany do oddania tej czy innej rzeczy może zostać pobity lub zabity. Potem sprzedają łupy na wolnym rynku. Ostatnio wymyślili kontrolę mieszkań w poszukiwaniu dezerterów, co jest kolejnym pretekstem do kradzieży”.
Miesiąc później stwierdził: „Nad tym wojskiem nikt już nie panuje. Oni tę ziemię zdobyli, wszystko należy do nich. 19 bm. żołnierz radziecki napadł na jadącego motocyklem milicjanta. Wszczęto pościg. Napastnika ujęto, ale jest dwóch zabitych: podporucznik WP i woźny sądu okręgowego, 1 milicjant ciężko ranny i 1 cywil. Placówki MO w niektórych wsiach zostały zlikwidowane”.
Po tym wypadku komenda wojenna wstrzymała na jakiś czas „radykalnie” przepustki. Nie zapewniło to jednak spokoju mieszkańcom miasta i powiatu.
21 lutego 1946 roku starosta Janus zawiadamiał Urząd Wojewódzki, że: „Do tej chwili różne obiekty są zajęte przez władze radzieckie: folwark, piekarnia, baraki itp, które są prawdopodobnie schroniskiem różnych maruderów i przestępców. Mimo wielokrotnych interwencji przez MO, a nawet przy pomocy Wojska Polskiego stacjonującego na naszym terenie, nie udało się ich zlikwidować”.
Takie drobiazgi, jak kradzież służbowych rowerów pracownikom Rejonowego Urzędu Telefoniczno-Telegraficznego w Opolu, którzy wracali wieczorem z pracy w terenie, jak to, że „Rosjanie zabrali sołtysowi 15 kg masła przeznaczonego na kontyngent, śmiali się, że zaprosili gości i będą urządzać bal” (17 listopada w Bukowej gm. Zagwiździe) czy zabieranie ludziom żarówek, bezpieczników, silników czy odbiorników radiowych w ogóle nie warte byłyby wspomnienia, gdyby nie były na porządku dziennym.
Nie było w zwyczaju publikowanie wyroków sądów wojennych i wojskowych. Prawdopodobnie dowiedzielibyśmy się, że władze radzieckie najostrzejszymi środkami zwalczały przejawy maruderstwa, dezercji i bandytyzmu. Pod warunkiem, że przestępców ujęto. Chroniła ich anonimowość munduru. I prawdopodobnie, choć nikt się do tego przyznać nie chce — rzeczywiście „nad tym wojskiem nikt już nie panował”.
ROZDZIAŁ 6
W Poczdamie zgodzono się na „reparations in kind” czyli reparacje rzeczowe, natomiast nie padło tam ani słowo na temat deportacji mieszkańców ziem przyznanych Polsce.
Nikt dokładnie nie ustalił, ilu konkretnie mieszkańców ziemi opolskiej zostało wywiezionych do Związku Radzieckiego pod koniec — i po zakończeniu wojny. Sądząc z zachowanych spisów, tylko z powiatu opolskiego było ich kilkuset.
Powiat ten liczył na początku roku 109 188 mieszkańców, z czego 102 524 rodzimej ludności, przy znającej się do narodowości polskiej. Osadników i repatriantów było zaledwie 5 584, Niemców — 1080.
Jesienią 1945 roku obsiano 24 030 ha, w tym 15 990 ha żytem, 2367 ha pszenicą i 147 ha rzepakiem. Siewy wiosenne 1946 roku przeprowadzono na 24 619 ha. Był to olbrzymi i godny podziwu wysiłek biorąc pod uwagę brak koni i sprzętu. Na koniec I kwartału 1946 roku w całym powiecie opolskim było zaledwie 2072 konie. Rolnicy musieli zaprzęgać krowy do pługów. Świń naliczono 2013, kóz — 5 456, drobiu —17 119 sztuk.
Wiele wsi w powiecie opolskim wyszło z wojny bez większych strat ludności. Były jednak takie miejscowości, gdzie liczba mieszkańców w porównaniu z rokiem 1939 znacznie się obniżyła:
| 1939 | 1945 | |
| Kol. Gosławicka | 2024 | 1596 |
| Grudzice | 2193 | 1112 |
| Król. Nowa Wieś | 8351 | 5225 |
| Grabie gm. Łubniany | 610 | 209 |
| Osowiec | 1878 | 431 |
| Czanowąsy | 3528 | 2040 |
| Rogów Opolski | 1772 | 512 |
| Dąbrówka Dolna | 967 | 431 |
| Dobrzeń Wielki | 4218 | 2695 |
| Chróścice | 2374 | 1339 |
| Gosławice | 4260 | 1706 |
| Ozimek | 4000 | 498 |
| Krogulno | 1233 | 345 |
| Pokój | 2810 | 1083 |
| Prószków | 2511 | 1533 |
| Źlinice | 1419 | 648 |
(C.D.N.)
(21)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
W roku 1947 Sąd Grodzki w Opolu przystąpił do rozpatrywania wniosków o uznanie za zmarłe osób, które od co najmniej trzech lat nie dawały znaku życia, bądź których metryki zgonu należało dopiero sporządzić. Rozprawy były krótkie. Wystarczył wniosek i zeznania co najmniej jednego świadka. Te zeznania spisywano na małych drukach w najbardziej lapidarny sposób. Jeśli dziś bierzemy do rąk akta z tego okresu, zdumiewa przede wszystkim ich dobry stan, po wtóre — ilość teczek, których liczba dochodzi do 20 000. Rzadkie były przypadki, kiedy osoby przybyłe ze Wschodu szukały świadków śmierci lub życia swych zaginionych najbliższych. Najwięcej rozpraw odbyło się w związku z zaginięciem mężczyzn, zabranych w miesiącach od stycznia do kwietnia 1945 roku z terenu całej Opolszczyzny, przez wojska radzieckie. W ZSRR od Leningradu przez Czelabińsk aż do Borżomi na Kaukazie przybywało grobów, w których chowano zmarłych, porwanych cywilów ze zdobytej ziemi. W ramach „reparations in kind”.
I tak świadek Jan Kochanek zeznał, że z Wawrzyńcem Szymańcem spotkał się w Łabędach „na miejscu zbiórki, skąd zostaliśmy odtransportowani w głąb Rosji i przebywali na Kaukazie w obozie Borżomi. Szymaniec tam zachorował i 7 czerwca 1945 roku zmarł. Osobiście wyniosłem jego zwłoki, które następnie pogrzebałem, gdyż byłem wyznaczony do grzebania trupów”.
Antoni Danisz zaświadczył o śmierci Jana Wiencha: „Znałem go osobiście, gdyż pochodzimy z tej samej wioski. Razem zostaliśmy zabrani do Rosji i przebywali w obozie w Dniepropietrowsku. Wiench zachorował i zmarł 15 listopada 1945 roku. Zmarł w baraku, w którym i ja mieszkałem”.
Wywieziony również dr Teodor Kapica poświadczy — śmierć Pawła Wiśnego z Kaniowa. Przebywali razem w obozie w Alszewie nad Donem. „Z tego obozu zostaliśmy następnie przewiezieni do Jeniakiewa koło Stalino. Obaj w tym obozie zachorowaliśmy i zostali przewiezieni do szpitala. Paweł Wiśny zachorował na ogólne osłabienie i cały spuchł. Zmarł w końcu lipca 1946 roku w tym szpitalu”.
Niektórych pod koniec roku 1945 odesłano do Polski. Tak Antoni Czech z Komprachcic opisał śmierć Franciszka Wanzke: „Zostaliśmy zabrani do obozu Elzer koło Odessy. W drodze powrotnej do Polski Franciszek Wanzke zmarł między Szymalinką a Szepietówką w dniu 15.12.1945 roku. Razem z innymi kolegami pochowaliśmy zwłoki we wsi Szepietówka”.
Wiek wywiezionych mężczyzn kształtował się od 50 do 60 lat. Stanisław Osiński należał do młodszych, urodził się w roku 1901. Paweł Roy z Luboszyc zeznał: „Poznaliśmy się na miejscu zbiórki w Kluczborku. Już tam obaj zachorowaliśmy. Ja na zapalenie płuc, Osiński na czerwonkę. W Częstochowie obaj trafiliśmy do izby chorych. Osiński nie wyzdrowiał i zmarł w Częstochowie 20 marca 1945 roku. Pochowaliśmy go na cmentarzu w Częstochowie razem z kolegą Pawłem Wolnym z Groszowic”.
Zdarzały się też sprawy, przez które do Opola trafiało echo wydarzeń, dziejących się daleko stąd. Sąd np. poszukiwał świadków życia lub śmierci „Włodzimierza Pitułaja ur. 22. 09.1895 r. w Kaluszu, ostatnio zamieszkałego w Stanisławowie, który aresztowany przez władze sowieckie 12 października 1939 roku w Stanisławowie do dziś nie dał znaku życia i wszelki ślad po nim zaginął”. Szukano również: „Jakuba Iwanickiego ur. 26.08.1888 roku w Szurze Modlinieckiej na Podolu, z zawodu kolejarza, ostatnio zamieszkałego w Radziwiłłowie pow. Brody woj. wołyńskie, który w grudniu 1940 roku zabrany został przez władze sowieckie i od tego czasu ślad po nim zaginął”.
Wielu mieszkańców Opolszczyzny straciło życie podczas wkraczania Armii Radzieckiej. Aby uzyskać zezwolenie na dodatkowy wpis do ksiąg metrykalnych, co najczęściej wiązało się z możliwością uzyskania renty lub pomocy społecznej, rodziny musiały uzyskać odpowiednie orzeczenie sądu.
I tak Franciszek Pogrzeba z Zakrzowa oświadczył przed sądem: „W styczniu 1945 roku, kiedy wojska radzieckie wkroczyły do Zakrzowa, został Józef Laksy przez nich zastrzelony. Było to 25 stycznia 1945 roku”. Józef Laksy miał 66 lat.
Wincenty Marszałek oświadczył: „Tomasz Grzesik został 22 stycznia 1945 roku zastrzelony przez wojska sowieckie. Zwłoki jego widziałem i pochowałem z moim bratem Alojzym i Franciszkiem Kałużą w lesie 50 m od szosy wiodącej do Opola”. Tomasz Grzesik miał 51 lat.
Jan Salwa tak opisał śmierć Adama Jońca z Bierdzan: „W drodze powrotnej z ewakuacji mieliśmy zamiar przenocować koło szosy. Było to 30 czerwca 1945 roku w pobliżu Oławy. Podeszło do nas trzech żołnierzy radzieckich i zażądali tytoniu i zapałek. Byli oni pijani. Kiedy myśmy im już dali tytoń i więcej nie mieliśmy, zaczęli nas bić. W pewnym momencie Joniec uciekł. Dopadło go dwóch żołnierzy, z których jeden Jońcę zastrzelił. Ja w międzyczasie szarpałem się z trzecim żołnierzem, aż mu w końcu uciekłem”. Zabity przez żołnierzy radzieckich „w swoim mieszkaniu” został 25 stycznia 1945 roku Aleksy Ratuszny, co potwierdził przed sądem sołtys gromady Krzanowice gm. Czarnowąsy, Roman Kaczmarek. Oświadczył: „Zwłoki wynieślimy najpierw do ogródka, potem został na polu pochowany”. Aleksy Ratuszny miał 40 lat.
Na polu także „złożony do grobu” został 43-letni Franciszek Gryka z Kolonii Gosławickiej, który „został zastrzelony 24.1.1945 roku przez Sowietów”. Razem z innymi pochował go Florian Klimek z Gosławic.
Tego samego dnia „Sowieci zastrzelili Jana Niestroja z Półwsi”. Mieszkanka Półwsi Maria Weidler oświadczyła, że widziała jego zwłoki leżące na ulicy i powiadomiła jego żonę. Miał 52 lata. Dwa dni później, 26 stycznia. Rosjanie zastrzelili Antoniego Czecha z tejże Półwsi: „Sowieci zastrzelili również Kaspra Czecha brata Antoniego” zeznał świadek Jan Ledwig. Franciszek Jendryka z Raszowej: „Józef Warzecha, lat 51, został zastrzelony przez żołnierzy radzieckich w Raszowej. Jego zwłoki wraz z innymi pochowałem na cmentarzu”. O śmierci 48-letniego Ignaca Paczuły tak mówił przed sądem ten sam świadek: „Przyjechało auto z żołnierzami. Zapytali, czy ma syna w wojsku i bez wielkiej ceremonii jeden z żołnierzy wydobył broń i Paczułę zastrzelił. Zwłoki pogrzebałem na cmentarzu”.
O tym, że osławiony kat z obozu w Łambinowicach, Furman nie był zwykłym więźniem, świadczy zeznanie Elżbiety Gebauer z Zakrzowa: „Mój mąż wracał z ewakuacji i został zatrzymany w obozie w Łambinowicach. Urzędnik obozu nazwiskiem Furman, kiedy się o męża dopytywałam, zaczął przeglądać książki i oświadczył mi, że mąż się tam znajdował i w październiku zmarł”.
(C.D.N.)
(22)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Sąd Grodzki zwrócił się 13 lutego 1947 roku do: „Komendanta obozu pracy w Łambinowicach” w sprawie znalezienia świadka śmierci Gebauera, kolejarza. Odpowiedź nie nadeszła. Sąd ustalił wobec tego I datę zgonu Gebauera na 4 października 1945 roku.
Niesławnej pamięci obóz pracy przy ul. Kropidły w Opolu także trafił do akt sądowych.
Antoni Pietrek z Biadacza na temat śmierci 76-letniego Oskara Trägera tak powiedział przed sądem: „W lipcu 1945 roku zostałem zabrany przez milicję i odstawiony razem z Trägerem do więzienia w Opolu. Z tego prowizorycznego więzienia chodziliśmy do roboty. 23 września 1945 roku Oskar Träger zmarł”.
O śmierci 62-letniego Kaspra Zimka zaświadczył: „Dnia 29 paździenika 1945 roku. Do księdza proboszcza parafii Luboszyce. Niniejszym stwierdzam, że Kasper Zimek zmarł 28.10.1945 roku o godz. 3 po południu w lagrze w Opolu. Referent Bezpieczeństwa Publicznego wsi Luboszyce Góra Wincenty”. Świadek Antoni Pietrek zeznał, iż: „Dnia 25 lipca został razem z Kasprem Zimkiem przez milicję aresztowany i odstawiony do obozu pracy w Opolu. Kasper Zimek zachorował ciężko i 28 lipca 1945 roku zmarł”.
To znaczy, że człowiek ten przeżył w obozie dokładnie trzy dni!
Na pytanie: gdzie chowano zwłoki z obozu przy ul. Kropidły, odpowiedzi nie ma.
W tym samym obozie zmarł także Szymon Niewald z Biadacza, o czym zeznała Monika Kupka: „We wrześniu 1945 roku zostałam aresztowana i przebywałam w obozie pracy. 14 września, gdy byłam na korytarzu więziennym widziałam, jak aresztanci znosili z I piętra trupa. Rozpoznałam w nim Szymona Niewalda z Biadacza”.
Sąd orzekał we wszystkich tego rodzaju sprawach, że: „Śmierć nastąpiła w związku z wojną” i zwalniał wnioskodawców z opłat sądowych.
W roku 1945 i latach następnych można było trafić do więzienia za popełnione przestępstwa, ale też na skutek pomówienia. Pod tym względem szczególnie interesujące byłyby akta byłego PUBP w Opolu, które znamy tylko fragmentarycznie, jednak są one na tyle interesujące, że warto przytoczyć kilka przykładów, jak zaraz po wojnie działa się sprawiedliwość.
Sprawa, przekazana przez PUBP w Opolu do prokuratury dotyczyła Pawła Frysztackiego, który: „Rozsiewał propagandę antypaństwową przez śpiewanie piosenki w miejscach publicznych, ubliżając prezydentowi państwa polskiego ob. Bierutowi, ob. Osóbce-Morawskiemu i ob. Gomułce. Ww. jest posądzony o wrogie nastawienie do obecnego rządu. Stara się wszelkimi siłami przeszkodzić w odbudowie państwa polskiego. Następnie sieje propagandę, że polski rząd jest komunistyczny, że niebawem przyjdzie wojsko Andersa, to rząd razem z Rusami będzie musiał uciekać do Rosji, a wszystkich PPR-owców wystrzelamy. Następnie rozgłaszał, że morderstwo w Katyniu popełnili Rosjanie, a nie Niemcy. Prócz śpiewania piosenki o treści antypaństwowej, do reszty popełnionych przestępstw nie przyznaje się, wobec czego postanowiłem sprawę zakończyć i oddać do dyspozycji prokuratora Sądu Okręgowego w Opolu”. Podpis nieczytelny.
Zagrażająca państwu piosenka miała treść następującą:
Gówno w trawie zafurczało
i myślało leżąc równo,
że się wreszcie doczekało,
bo dziś ważne każde gówno.
Tę piosenkę, tę z przeróbki
śpiewam dla pana Osóbki.
I ten refren od rekruta
śpiewam dla pana Bieruta.
Wszystkie rymy też do spółki
śpiewam dla pana Gomułki
i od całej polskiej nacji
nasermater demokracji.
St. sierżant PUBP w Opolu Lucjan Hadziński przesłuchał jako świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego Sonnenburg i więzienia w Strzelcach Opolskich Ewalda Marszala. Marszal oświadczył, że: „Frysztacki organizuje PSL i chciał zrobić prowokację. Ciągle pyta, ile milionów rząd trwoni na hasła, ulotki i plakaty, zamiast przeznaczyć te pieniądze na chore dzieci i szpitale. Mówi, że paczki UNRRA zamiast polskim robotnikom, rząd daje Armii Czerwonej. Że ten rząd nie ma w kraju nic do gadania, bo w Polsce rządzą Sowieci. Naród polski nie chce być 17. republiką radziecką, jak nie chce kołchozów. Wykrzykuje, że tylko Armia Krajowa walczyła w Polsce o wolność i nikt więcej, gdzie są polscy generałowie, których wzięli Sowieci i wywieźli. Zamordowali ich, jak zamordowali wojsko polskie w Katyniu”.
Drugi „były więzień za Niemców” Jan Blacha z Dobrzenia Małego oświadczył: „Żyję nieślubnie z matką Frysztackiego, który przyniósł i śpiewał piosenkę ubliżającą całemu Rządowi Jedności Narodowej. Dlatego zabrałem mu w nocy kartkę z piosenką i oddałem tow. Kubicy, okręgowemu sekretarzowi PPR. Frysztacki zajmuje się polityką antyrządową. Mówi, że w Polsce będzie dobrze, jak się ten rząd wypędzi z powrotem do ZSRR. Nie chce pracować, a ma pieniądze na hulanki. W klapie nosi koniczynkę”.
Przesłuchujący chciał wiedzieć: „Czy Frysztacki cieszył się, że NSZ zamordował PPR-owca?”. Blacha odpowiedział: „Bardzo się cieszył, że o jednego czerwonego mniej. Śmiał się na całe gardło, kiedy przeczytał w gazecie, że bandyci z NSZ złapali w Kluczborku jednego PPR-owca i kazali mu wypić trzy litry gnojówki”.
Przesłuchana została także matka Frysztackiego, Marta Jednosiniec, która powiedziała, że syn wraca co dnia z Opola z innymi wiadomościami, że się z nią kłóci i stale powtarza, że komunistyczny rząd trzeba z Polski wypędzić.
Paweł Frysztacki urodził się w 1919 roku w Nikiszowcu koło Katowic. Półtora roku służył w Wehrmachcie, z zawodu był księgowym. Przesłuchiwał go funkcjonariusz PUBP Buczakowski.
Do dyspozycji sądu przekazano Frysztackiego 13 czerwca 1946 roku. W lipcu gotowy był akt oskarżenia, w którym zarzucano oskarżonemu przestępstwo na szkodę odbudowującego się państwa. Zanim doszło do rozprawy, Jan Blacha uciekł do Niemiec, a magistrat opolski zaświadczył, że Frysztacki trudnił się sprzedawaniem lodów. Mec. Antoni Iwanowski zawnioskował „zbadanie stanu psychicznego oskarżonego, gdyż w 1941 roku był ciężko ranny w głowę. Odłamek tkwi do dziś w mózgu”. We wrześniu nadeszło do sądu oświadczenie podprokuratora Specjalnego Sądu Karnego w Katowicach Juliusza Niekrasza, w którym zaświadczał chlubną przeszłość oskarżonego: czuł po polsku, zadawał się wyłącznie z Polakami, prosił o kontakt z partyzantami i został łącznikiem. Sąd wydał w tej sprawie wyrok uniewinniający i nakazał zwolnić Frysztackiego z aresztu. Tydzień później obrońca zawiadomił sąd, że: „Paweł Frysztacki został bezpośrednio po opuszczeniu więzienia zatrzymany przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa w Opolu”.
(C.D.N.)
(23)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Jak poważnie traktowano opowiadanie dowcipów na temat władzy, przekonał się także nauczyciel Adam Ogonowski, który przy wódce opowiedział następujący kawał: „Jechał Bierut z Gomułką w taksówce. Po drodze spotkali starą babinkę, która niosła ciężki tłumok. Zabrali ją. W samochodzie babinka zaczęła puszczać bąki. Gomułka odwrócił się i spytał: dobra kobieto, co wy robicie, w samochodzie jest prezydent Bierut! Na to babcia odpowiedziała: cóż, gęby mogliście nam pozatykać, ale dupy zatkać się nie da”.
Postanowienie o tymczasowym aresztowaniu Ogonowskiego wystawiła Wojskowa Prokuratura Rejonowa w Katowicach: „Zważywszy, że Ogonowski Adam czynił przygotowania do zmiany ustroju państwa polskiego w ten sposób, że rozsiewał fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom państwa polskiego lub też obniżyć powagę jego zwierzchnich organów mówiąc, że Bierut i Gomułka zamknęli gęby, lecz tyłków nie pozamykają”.
Przesłuchanie świadków wyglądało w ten sposób: Funkcjonariusz PUBP Henryk Kisiel: „Czy sądzicie, aby ten kawał był wicem politycznym?” Na co świadek, gajowy Bolesław S. odpowiedział: „Ja uważam, że opowiedziane wice są polityczne, mają charakter czysto polityczny, a opowiadanie ich przez osoby świadome świadczą o wrogim ustosunkowaniu się do obecnego rządu i podrywają autorytet obecnej rzeczywistości”.
Klemens Wrzalik trafił przed oblicze sądu za następujący kawał, również opowiedziany w restauracji po dużej wódce: „Przyszedł Bierut do nieba i nie został wpuszczony. Udał się więc do czyśćca, gdzie go również nie wpuszczono. Poszedł do piekła, ale diabli go przyjąć nie chcieli, więc wrócił na ziemię. Wrócił i spotkał Żyda z wielką walizką. Poskarżył mu się, że umarł i teraz nigdzie go nie chcą. Na to litościwy Żyd: Właź pan do walizy, zawiozę pana do Stalina. On pana z pewnością przyjmie”.
Wojskowa Prokuratura Rejonowa w Katowicach i w tej sprawie wydała postanowienie o tymczasowym aresztowaniu uzasadniając jak poprzednio: „Wrzalik Klemens czynił przygotowania do zmiany ustroju państwa polskiego w ten sposób, że 5 listopada rozsiewał fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom państwa polskiego lub też obniżyć powagę jego zwierzchnich organów mówiąc, że prezydent Bierut nie ma miejsca w niebie ani w piekle i że został przez Żyda ofiarowany jako podarunek dla Stalina”.
Sąd Okręgowy w Opolu skazał obu dowcipnisiów na karę po pół roku więzienia, którą to karę co do dnia odbyli.
Rozdział 7
Do końca 1945 roku tymczasowe poświadczenia obywatelstwa polskiego otrzymało 52 959 osób, jak wynika ze sprawozdania starosty datowanego 30 grudnia.
Do końca I kwartału 1946 roku liczba osadników nieco się zmniejszyła. Przyczyny były różne. Część porzuciła przydzielone im gospodarstwa i pojechała dalej, części odebrano własność na rzecz dawnych właścicieli, którzy po uzyskaniu tymczasowego obywatelstwa polskiego natychmiast przystępowali do rewindykacji swego mienia.
Sprawy majątkowe rozstrzygano w ten sposób, że zweryfikowana żona właściciela gospodarstwa lub domu miała prawo do całego majątku, a więc zabiegała o jego przywrócenie, nawet jeśli mąż i współwłaściciel przebywał za np. przynależność, do NSDAP lub SA w więzieniu i czekał na wyrok Sądu Specjalnego w Katowicach.
Także spadkobiercy nieobecnych właścicieli powołując się na swe prawa domagali się zwrotu majątku rodzinnego. W kilku przypadkach zaskoczony repatriant dowiedział się, że musi zapewnić dożywocie starej lub kalekiej osobie należącej do rodziny dawnego gospodarza, ponieważ dożywocie było zapisane w aktach notarialnych.
Bardzo wielu Ślązaków, znajdujących się w obozach jenieckich w ZSRR, Belgii, Francji, we Włoszech, Anglii, a nawet w Egipcie zostało zwolnionych z niewoli na skutek interwencji władz polskich, po zapewnieniu miejscowej komisji weryfikacyjnej, że rodzina uzyskała tymczasowe obywatelstwo polskie, a dany obywatel może liczyć na zweryfikowanie.
Władze polskie wszczęły też energiczne zabiegi o zwolnienie tych obywateli, których pozabierały radzieckie komendy wojenne wraz ze zdemontowanymi maszynami lub zarekwirowanym bydłem. Reparacje objęły wszystkie cementownie, fabrykę czołgów i łodzi podwodnych, czyli Hutę Małapanew w Ozimku, dwie odlewnie żelaza, Hutę Szkła w Murowie, fabrykę pończoch, fabrykę blachy cynkowej w Jedlinie i opolski browar.
Wielu też mieszkańców powiatu opolskiego znalazło się po zakończeniu wojny w poszczególnych strefach okupacyjnych w Niemczech i wyrażało pragnienie powrotu.
Niemcy były pokonane i zniszczone. Uciekinierów ze Wschodu lokowano w wielkich schronach przeciwlotniczych, barakach, koszarach, wagonach, rzadziej w domach. Warunki, może z wyjątkiem amerykańskiej strefy okupacyjnej były tam o wiele gorsze, aniżeli w tym samym czasie w Polsce. Tęsknota za domem, niepewność jutra skłaniały ludzi do szukania kontaktów z polskimi misjami wojskowymi i podjęcia starań o powrót do domu.
Polska swoich „dzieci odzyskanych” nie odtrącała, choć poszły nieraz na manowce. Różne też bywały te powroty.
Z mieszanymi uczuciami czytam pisma rodzin członków partii hitlerowskiej, które uciekały się do najbzdurniejszego kłamstwa, byle tylko odzyskać aresztowanego męża, ojca, syna czy brata. I zachować majątek.
Godzi się tu podkreślić, że NSDAP nie była partią masową. Była to partia kadrowa, a przynależność do niej po 1933 roku była wyróżnieniem. Stąd nawet wśród członków SA i SS było wielu bezpartyjnych, nie mówiąc o korpusie oficerskim Wehrmachtu i dygnitarzach. Nie może być mowy o żadnym przymusie wstępowania do NSDAP.
I te same władze, które ze śmiertelną powagą ścigały dowcipy, padały ofiarą własnej nieznajomości wewnętrznych spraw niemieckich.
Wykorzystując tę nieznajomość, zmyślano najdziwniejsze powody, dla których rzekomo ten czy ów wstąpił do partii hitlerowskiej, m.in. obawę o utratę chleba. W Niemczech tej jednej obawy nie miał nikt. W hitlerowskich Niemczech każdy musiał pracować, nie chcąc znaleźć się jako element aspołeczny w obozie koncentracyjnym. Przenoszenie schematów doświadczeń wschodnich na grunt niemiecki okazało się najczęściej korzystne dla byłych hitlerowców: w przedwojennej Polsce było bezrobocie, w Polsce dzięki przynależności do jakiejś partii człowiek mógł się lepiej urządzić, w Polsce powojennej trwało masowe zachęcanie do zapisywania się do PPR, dzięki czemu niejeden lumpenproletariusz uzyskał szlify i awansował zwłaszcza do milicji i bezpieczeństwa.
(C.D.N.)
(24)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
zbitka pojęciowa była pułapką, z której niejeden, hitlerowiec wyszedł bez szwanku.
Rozalia P. z Popielowa tak sformułowała prośbę o zwolnienie męża Alojzego z obozu pracy w Jaworznie: „Mój mąż został zabrany w czasie wojny do wojska niemieckiego jako pomoc robotnicza przy samochodach. Pochodzi z rodziny polskiej. Jego matka nie umiała mówić po niemiecku. W ogóle był człowiekiem cichym i spokojnym i dobrym dla Polaków pracujących na wsi w czasie hitlerowskim. Jako kupiec zmuszony był wstąpić do partii, ale nie na długo, bo zgrzeszył naumyślnie kupując towar u Żydów. Po roku go wypisali”.
Plutonowy MO, Antoni Skowron z Łubnian poświadczył: „Jan R. wstąpił do NSDAP jedynie dlatego, aby mieć możność nabywania materiałów budowlanych dla swego przedsiębiorstwa”.
W piśmie do prokuratora Sądu Specjalnego w Katowicach w sprawie zwolnienia z więzienia byłego członka NSDAP Henryka L. z Pokoju napisano: „Do partii wstąpił w 1941 roku, aby nie utracić chleba”.
Zaś: „M. wstąpił do partii, aby nie utracić pracy jako cieśla, gdyż miał na utrzymaniu ośmioro dzieci. Szkodnikiem dla Polaków nie był”.
Albo: „Mąż Feliks N. wstąpił do partii w roku 1942 pod przymusem. Jako właściciel sklepu rzeźnickiego był zmuszony wstąpić, gdyż inaczej nie przydzielono by mu mięsa. Ale zachował mowę i zwyczaje czysto poleskie”.
I w tę bzdurę uwierzono.
Wszyscy ci „nieszkodliwi” członkowie kadrowej partii hitlerowskiej, do której nikt nie wstępował pod przymusem, bo przynależność do NSDAP była wielkim wyróżnieniem na które trze ba było zasłużyć — zostali zweryfikowani i uzyskali prawo do zwrotu majątku.
Naiwność władz polskich w tych przypadkach stała w rażącym przeciwieństwie do krzywd, jakie wyrządzano w tym samym czasie wielu śląskim patriotom.
Oto, jak nieznajomość wewnętrznych stosunków niemieckich i hierarchii w niemieckiej policji przyczyniła się do dramatu rodziny W. z Raszowej:
Anna W. (ur. w roku 1904) uzyskała tymczasowe obywatelstwo polskie 23 września 1945 roku. Natychmiast rozpoczęła starania o zwolnienie męża Piotra z lagru radzieckiego. „16 marca był mój mąż zabrany do Rosjan i do dziś nie powrócił. Był bardzo dobrym Polakiem i w 1921 roku brał udział w powstaniu śląskim. Z tych powodów był przez Rosjan zabrany, że podczas wojny zawołano go do policji”.
Okazało się, że nie najmłodszy (1900) Piotr W. chcąc prawdopodobnie uniknąć powołania do wojska, wyraził zgodę na służbę jako Landjäger, czyli żandarm wiejski. Być może, iż w ten sposób pragnął uniknąć jeszcze gorszych jak powołanie na front wschodni konsekwencji swego udziału w III powstaniu śląskim, mianowicie więzienia lub obozu koncentracyjnego. Jako żandarm wiejski pełniący służbę we własnym środowisku mógł czynić ludziom niemało dobrego. Prawdopodobnie tak było, o czym świadczą interwencje „powstańców i Polaków” jeszcze ze stycznia 1947 roku: „Jak on przyszedł do mowy z nami, tak on z nami po polsku rozmawiał, choć nie wolno było. On zawsze powiadał, że tutaj będzie Polska, że jeszcze będziemy po polsku śpiewać, tak on był polskiego ducha. Zachowywał się uczciwie i spokojnie. Nie ma przeciw niemu żadnych uwag”.
W październiku 1946 roku posterunek MO w Tarnowie stwierdził: „Wg zebranych informacji Piotr W. zamieszkiwał w 1940 r. w Raszowej i zachowanie jego było tam dobre. Do partii hitlerowskiej nie należał i mało interesował się polityką. Jak zeznają tamtejsi mieszkańcy, miał on być uczestnikiem powstań śląskich i był przychylny sprawie polskiej. Z chwilą rozpoczęcia wojny przez Hitlera został ściągnięty do policji niemieckiej i pracował w Nowej Wsi Królewskiej, skąd uciekł przed wkroczeniem Armii Czerwonej i ukrywał się w lesie. Dowiedzieliśmy się, że wachmeister W. zachowywał się nagannie i prześladował Polaków, co zeznał jeden z obecnie tam zamieszkujących Polaków i inni. Posterunek MO Groszowice twierdzi, że zachowanie W. było szkodliwe i nieprzychylne”. Jednak żadnych nazwisk, żadnych dowodów, żadnych świadków się tu nie wymienia. Nie ma żadnego protokołu, żadnych oświadczeń, nic. „Jeden obecnie tam zamieszkujący Polak i inni”, to było wszystko.
29 grudnia 1946 roku ten sam posterunek MO w Tarnowie stwierdzał: „Na terenie tutejszym zajmował stanowisko policjanta i do Polaków i spraw polskich ustosunkowywał się nie bardzo przychylnie. Przed wkroczeniem Armii Radzieckiej pracował w Nowej Wsi i tam miał do Polaków nastawienie nieprzychylne. Co podał posterunek MO Groszowice. Obecnie przebywa w obozie w ZSRR. Ogólną opinię na terenie Raszowej miał dobrą”.
Przyciśnięty do muru posterunkowy MO z Groszowic zaś stwierdził 11 kwietnia 1947 roku: „Ww. nie jest znany na terenie Nowej Wsi Królewskiej nikomu i opinii nie możemy stwierdzić”. (!)
W międzyczasie, 26 czerwca 1946 roku starosta opolski otrzymał list, którego nadawca znajdował się w „Polish Military Hospital 1 Perkshire-Scotland” i nazywał się Jan W. Pisał: „Ponieważ zamieszkiwałem z rodziną na Śląsku Opolskim, siłą rzeczy zostałem w 1943 roku ściągnięty do armii niemieckiej. W 1944 roku wykorzystałem okazją, samowolnie przeszedłem na stronę aliantów, gdzie wstąpiłem ochotniczo do armii polskiej. Zostałem ranny. Obecnie leżę w szpitalu i po odzyskaniu zdrowia wracam natychmiast do Polski.
Uprzejmie proszę o zwolnienie mego ojca Piotra W. z robót przymusowych. Był zawsze Polakiem i jako taki zawsze uczestniczył w walce o zespolenie Śląska z Macierzą Polską. Uważam, że jego pobyt w obozie jest pomyłką. Proszę uprzejmie o powiadomienie mnie o rezultacie mojej prośby. St. strz. Jan W.”.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, ponawia prośbę w 1947 roku. Uzyskuje tyle, że starosta podpisał oświadczenie: „Przeciw powrotowi Piotra W. do kraju nie mam żadnych zastrzeżeń”.
3 lipca 1947 roku Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Warszawie poinformowało starostę: „Zwracając w załączeniu akta dotyczące Piotra W. zawiadamiamy, że stosownie do opinii wyrażonej przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego powrót jego do Polski jest bezwzględnie niewskazany”. Podpisał naczelnik wydziału T. Leszner. I takie były skutki zdania: „Jeden Polak obecnie tam zamieszkujący i inni…”.
(C.D.N.)
(25)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
W listopadzie 1945 roku starosta polecił wprowadzić do domu będącego jej własnością Annę Piechotę z Groszowic. Do domu należało 15 ha ziemi i młyn. Całe gospodarstwo wraz z młynem zajęła rodzina repatriancka. Anna Piechota uzyskała tymczasowe obywatelstwo polskie i poczyniła starania o zwrot ojcowizny. Po długich i przykrych sporach, kiedy wójt z milicją wprowadzał ją do domu, a zdemobilizowany sierżant B. ją wyrzucał, w starostwie nakazano kompromis: Anna Piechota mą prawo do połowy domu i po łowy plonów „póki się sprawy nie załatwi”. 28 listopada Alojzy B. zaprotestował przeciwko tej decyzji: „11 września żona moja Anna i jej siostra Stefania Nakonieczna zostały osiedlone przez PUR na poniemieckim gospodarstwie Piechoty w Groszowicach. Należy do niego 15,32 ha ziemi, stodoła pełna płodów rolnych i młyn. 6 listopada przyszedł wójt ze zweryfikowaną Piechotą i milicją. 15 listopada przyszli ponownie i wprowadzili ją do mieszkania. Piechota Jan został przez Rosjan zastrzelony za to, że nieludzko traktował Polaków i Rosjan. Obecnie miejscowa ludność robi z niego bohatera za sprawę polską. Anna Piechota była wysiedlona za to, że w spiżarce ukrywała Niemca, którego zabrano na PUBP w Opolu”.
Wspierając st. sierżanta B. Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego zwrócił staroście uwagę, że młynarz Piechota „jest partyjnikiem”, a Annie Piechota należy odebrać tymczasowe obywatelstwo polskie.
8 stycznia 1946 roku Komisja Weryfikacyjna Kontrolno-Odwoławcza przy staroście stwierdziła, że: „Anna Piechota jest bezsprzecznie narodowości polskiej i zarzuty B. nie polegają na prawdzie”.
25 lutego 1946 roku posterunek MO w Turawie wystosował do starostwa następujące pismo: „Ob. Kozioł Jan zam. w Kotorzu Małym jest jako repatriant osiedlony na gospodarstwie Wodniok Magdaleny, która została aresztowana przez PUBP w Opolu. Kozioł objął gospodarstwo w należytym stanie. Obecnie Wodniok została zwolniona z aresztu i wróciła do swego domu zastając pustki. Rzeczy które były w jej domu są wywiezione i wyprzedane na wolnym handlu w Opolu. Kozioł Jan mając jedną kochankę pozbył się jej, a przywiózł sobie drugą, a rzeczy Wodniokowej wywozili i sprzedawali na wolnym handlu. Doprowadził mieszkanie do ruiny, wyprzedał, wywiózł i dziś nic tam nie ma. Takie postępki są karygodne i posterunek MO skierowuje sprawę do Sądu Okręgowego w Opolu”. Podpisał plut. Franciszek Matysiak.
16 lutego 1946 roku Róża Szczeszyńska zwróciła się do starostwa z prośbą o poczynienie starań, aby „brat Alojzy Kotula ur. 4.6.1920 r. w Wójtowej Wsi, który obecnie znajduje się jako jeniec wojenny w Saratowie w Rosji został zwolniony. Brat mój został w czerwcu 1943 roku wzięty do niewoli. Był uczniem Gimnazjum Polskiego w Bytomiu, członkiem Harcerstwa Polskiego w Niemczech. Cała nasza rodzina brała udział w życiu społecznym polskim”.
Wielu starszych mężczyzn i młodocianych zostało pod sam koniec wojny wcielonych do Volkssturmu. Byli to uzbrojeni w stare karabiny cywile, którzy przeważnie porzucali broń i ratowali się ucieczką. Zdarzało się jednak, że zostali wzięci do niewoli i znaleźli się w radzieckich obozach.
Nie można przemilczeć, że przyczyną wielu tragedii była niekontrolowana działalność milicji i funkcjonariuszy PUBP, którzy przekraczali swe kompetencje, nadużywali swej uprzywilejowanej pozycji i nigdy nie ponosili odpowiedzialności za skutki swego działania.
1 lutego 1946 roku Sąd Okręgowy w Opolu skazał Wiktora Skrzypca, urzędnika gminnego, na karę ośmiu miesięcy więzienia za to, że nadużył swych kompetencji. Zachowany komplet dokumentów daje wgląd do techniki, jaką posługiwano się przy fabrykowaniu oskarżeń.
„Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Opolu dnia 10.10.1945 roku. W dniu dzisiejszym został zatrzymany Wiktor Skrzypiec, który załatwił ucieczkę byłym członkom NSDAP, do czego się przyznaje. Proszę o zatwierdzenie sankcji dla ww. Oficer śledczy Łuczyński Marcel”.
Prokurator podpisał sankcję po czterech tygodniach. W międzyczasie Skrzypiec siedział w więzieniu bez sankcji, ale już sporządzono protokół z przesłuchania:
„Wiktor Skrzypiec rocznik 1905, narodowość folksdoicz, teraz obecnie po złożeniu wierności Polsce urzędnik gminy, żonaty, 3 dzieci. Całe życie pracował jako piekarz. Rodzice, Polacy, musieli opuścić niemiecki Śląsk. Po wyzwoleniu pracował jako palacz w kotłowni. Następnie przez Związek Polaków w Opolu został skierowany do prac biurowych i pracuje w gminie Dobrzeń Wielki do 2 lipca, a od 10 lipca w Popielowie jako sekretarz gminy, potem do zamknięcia był referentem aprowizacyjnym.
Pytanie: — Dlaczego bez żadnego zawiadomienia wystawił przepustkę księdzu członkowi NSDAP za granicę?
Odpowiedź: — Wystawiłem przepustkę księdzu, jego gospodyni i jej córce, bo bardzo prosiły, że chcą jechać do Berlina za sprawami kościelnymi. Wójta nie było. Lał deszcz, to wziąłem i napisałem te przepustki, ale jako chrześcijanin nigdy bym nie podejrzewał księdza, że interesuje się sprawami politycznymi. Komendant milicji był na stacji i spytał, dokąd ksiądz jedzie, to ksiądz powiedział, że do Berlina i pokazał mu przepustkę. Zabrał mu tę przepustkę, a mnie następnego dnia aresztowano.
Pytanie: — Co załatwialiście w domu?
Odpowiedź: — Nic, tylko ludzie przychodzili się żalić, że ich milicjanci okradają.
Dowód rzeczowy, przepustka — brzmiał następująco: „Zaświadcza się, że ob. Jankowski Bertold ur. 1884 r. w Mikołowie pow. Opole, zam. w Popielowie udaje się do Berlina w celach załatwienia spraw kościelnych urzędowych. Towarzyszą mu Marianna Koch ur. 1916 i Koch Gertruda ur. 1889”.
Opinia posterunku MO w Popielowie w brzmieniu dosłownym: „Zaświadczam, że Skrzypiec Wiktor opserwowany jest jusz od dłuszego czasu przez tut. poster. MO. Spowodu tego, żejest wrogo usposobiony do ludności polskiej jak i do MO. Gdyjakiś większy partyjny zgminy Popielów przebywał parę dni jakeśmy się dowiedzieli poufnie tak że teraz niemożna nic zrobić z partyjnymi bo ulatniają się wniewiadomym kierunku. A w dniu 4.10.45 kom. post, był na stacji kol. w Popielowie i spotkał księdza proboszcza i zapytał go dokont jedzie to dostał odpowiedź że do Berlina. Zapytał go czyma przepustkę to pokazał przepustkę dla niego i dla jego gospodyni oraz gospodyni curki. Zaznaczam, że ks. Jankowski był opserwowany już od dłuższego czasu o sprawy polityczne. Natomiast ks. Jankowski był partyjniakiem i ksiąc dostał, jak nam jest wiadomo, wydalenie z parafii Popielów przez biskupa z Opola.
(cdn)
(26)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
„Proszę ob. Porucznika ościągnięcie opinji Skrzypca Wiktora boto jest bardzo przebiegły człowiek, zaznaczam że był foldojczem nr 3”.
Zatem oficer śledczy uzupełnił I dokumenty o notatkę: „Wiktor Skrzypiec, urzędnik gminy w Popielowie, przybyły z Zabrza, jest narodowości niemieckiej”.
Skrzypiec siedział więc do 9 listopada, zanim prokurator Specjalnego Sądu w Katowicach wydał „zarządzenie o aresztowaniu”. Brzmiało: „Prokurator Specjalnego Sądu Karnego w Katowicach w sprawie przeciwko Wiktorowi Skrzypcowi podejrzanemu o przestępstwo z art. I Dekretu PKWN z dnia 31.8.1944 o wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego zarządza na zasadzie art. 9 Dekretu PKWN z 12.9.1944 o specjalnych sądach karnych, w stosunku do W. Skrzypca aresztowanie do dyspozycji prokuratora Specjalnego Sądu Karnego w Katowicach. Zatrzymany pozostaje do wyłącznej dyspozycji prokuratora Specjalnego Sądu Karnego i bez jego zarządzenia nie może być zwolniony”.
Aresztowany Skrzypiec został przewieziony do Katowic. Ponieważ jednak ta sprawa nie kwalifikowała się do rozpatrzenia przez Sąd Specjalny, przekazano ją do prokuratury w Opolu, która 21.12.1945 roku wniosła do sądu akt oskarżenia. Sąd zażądał opinii z poprzedniego miejsca zamieszkania oskarżonego. I okazało się, że: „Urząd Gminy Kończyce stwierdza niniejszym, iż ob. Wiktor Skrzypiec w czasie okupacji nie należał do żadnych związków hitlerowskich i nie brał udziału w życiu politycznym. Zawsze uważał się za Polaka, swym postępowaniem wykazywał polską odrębność narodową, pomagał Polakom i nigdy nie szkodził”.
Sąd ustalił, iż oskarżony nie był volksdeutschem, że ks. Jankowski nie był członkiem NSDAP. Podobno biskup kazał mu opuścić parafię w ciągu 24 godzin. Postanowił zatem wyjechać do Berlina, by tam podjąć działalność duszpasterską.
Sąd dociekał, dlaczego ludzie nie szli po przepustki do starostwa. Świadkowie oświadczyli, że nie chcą iść do starostwa, bo tam zamiast wydać dokumenty, zatrzymują ludzi do pracy przy odgruzowywaniu miasta. Dalej świadkowie oświadczyli, że milicjanci szukają hitlerowców w szafach i komodach, to ludzie żalili się na nich w gminie. Bo wiele rzeczy podczas tych przeszukań ginęło. Dlatego Skrzypiec był solą w oku milicjantów.
Sąd ustalił, że Wiktor Skrzypiec nie zapisał przepustki dla ks. Jankowskiego i dwóch pań Koch w księdze i w ogóle nie miał prawa wystawiać takich dokumentów. Na rozprawie ujawniono dokument z roku 1925 potwierdzający fakt, że rodzina oskarżonego musiała opuścić niemiecki Śląsk i przenieść się do Polski, gdzie otrzymała polskie obywatelstwo.
Sąd uznał Wiktora Skrzypca winnym i skazał na karę ośmiu miesięcy pozbawienia wolności, zaliczając okres aresztowania od 10.10.1945 roku, pozostałą karę warunkowo zawiesił i kazał „niezwłocznie zwolnić aresztowanego”. Był to przypadek jeden z wielu.
W roku 1969 zwrócił się do Sądu Wojewódzkiego w Opolu ob. Witold Wesołowski z prośbą o zatarcie kary w rejestrze skazanych. Szło o wyrok, wydany 21 czerwca 1945 roku przez Sąd Grodzki w Opolu.
Witold Wesołowski został wtedy oskarżony o to, że: „W dniach 28 i 29 kwietnia 1945 roku w Opolu zabrał na szkodę Wojciecha Bintowskiego i Józefa Pluty dwie pary spodni, przybory do golenia, parę skarpet, dwie czapki, jeden bochenek chleba, półtora kilograma cukru, kawałek mydła oraz na szkodę Alberta Mozarta dwóch szczotek do butów, pasty do butów i kawałka mydła toaletowego, plecaka, trzech koszul, trykotowych kaleson, pary spodni i pary butów”.
Przybył do Opola z rozkazem uruchomienia drukarni. Delegację wystawiono w Wydziale Propagandy KW PZPR w Katowicach, skąd Wesołowski otrzymał też zaliczkę w wysokości 3 tys. złotych. W Opolu został wraz z żoną zakwaterowany w hotelu „Polonia”, gdzie panowało takie zagęszczenie, że następnego dnia przeniósł się do „Monopolu”. Przeciwko niemu świadczyło, że przybył do Opola „bez niczego”. Biorąc pod uwagę okoliczności łagodzące, sąd skazał go na 8 miesięcy więzienia i 160 złotych kosztów sądowych.
Minęły 24 lata. Akta sprawy leżały pożółkłe i zakurzone w archiwum opolskiego sądu, 18 września 1969 roku nadszedł list z Bytomia. Jego nadawca, Już sześćdziesięcioletni Wesołowski zwracał się do Sądu Wojewódzkiego o zatarcie kary w rejestrze skazanych: „W kwietniu 1945 roku zostałem w Opolu aresztowany. Przybyłem tam na lokomotywie jako pionier uruchomienia drukarni. Przedtem nigdy karany nie byłem. Przez okupanta byłem prześladowany. Do Opola zostałem skierowany przez ppłk. Eugeniusza Szyra. Zostałem posądzony o kradzież. Na milicji zostałem tak dotkliwie pobity, że miałem na twarzy jeden strup. Do takiego potraktowania mnie namówił UB sędzia grodzki Pacan Józef. Sąd odbył się bez adwokata i bez świadków, ponieważ w międzyczasie wyjechali…”.
Wróćmy jednak do roku 1945. Jeszcze jeden dokument ilustrujący atmosferę tamtych dni: „Maria Golnikówna, obecnie zamieszkała w stołówce starostwa, do Komitetu Miejskiego PPR w Opolu. Wróciłam z obozu w Berlinie-Spandau do mej siostry Izabeli Mayerowej. Przyszedł pan z komisji mieszkaniowej i powiedział, że musimy mieszkanie opuścić, bez dyskusji. Matka nasza w czasie plebiscytu uczyła języka polskiego w Opolu, a ojciec był w Radzie Narodowej”.
Opinia aktywu PPR o pracownikach Urzędu Ziemskiego: „Pracują opieszale i mówią, że nie ma ludzi. Na administratorów podobierali takich, którzy nie mają pojęcia o robocie ni poczucia obowiązku, bo to przeważnie byli właściciele majątków. Weryfikacja ludności nie została przeprowadzona pod kątem prawnym, jakby się należało. W komisjach weryfikacyjnych nie zasiadali ludzie, którzy by mogli wyrobić sobie zdanie w tej dziedzinie. Komisje były źle zorganizowane. Ludzie, którzy mieli wielkie majątki i nierzadko należeli do NSDAP, uzyskali obywatelstwo. Ostatnio wtrącił się w to wojewoda Arka Bożek i od razu jednym pociągnięciem ołówka zweryfikował 70 Niemców, którzy przedtem wcale nie składali wniosków o obywatelstwo (…)”.
(CDN)
(27)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Tymczasem przeglądając liczne tomy akt dotyczące właśnie weryfikacji spotykamy bardzo trudne przypadki i bardzo dużo negatywnych opinii, wydanych przez komisje weryfikacyjne. Podam kilka przykładów: „Niemiec, nie włada językiem polskim, oboje pochodzą od kolonistów niemieckich”. * „Pochodzenia polskiego, ożeniony z Niemką z Saksonii, zupełnie się zniemczył, żona nie mówi po polsku, jedyny syn osiedlony w Niemczech”. * „Zupełnie zgermanizowani, wrogo nastawieni do Polski, dzieci wychowują w duchu niemieckim, pozostały zresztą w Niemczech”. * „Po III powstaniu przeniósł się do Niemiec w 1922 roku, wieloletni funkcjonariusz Deutsche Reichsbann, członek Bund Deutscher Osten, nie powinien zostać w służbie polskiej”. *
* „Członek bojówki niemieckiej z okresu powstań podejrzany o udział w masakrze Polaków, w Groszowicach i okolicy. Rodzina wrogo nastawiona do polskości”. * „Pochodzenia polskiego zupełnie zgermanizowany. Terroryzował Polaków z bronią w ręku w okresie powstań i plebiscytu. Element wrogi”. * „Z kolonistów niemieckich wrogo nastawiony do polskości, długoletni pracownik Deutsche Reichsbahn, ma być zwolniony ze służby polskiej za wrogą działalność na służbie. Syn poszukiwany za przynależność do tajnej organizacji niemieckiej zbiegł. Niebezpieczny, bo inteligentny. Odmówił zmiany nazwiska na polskie”. * „Dowódca oddziału Selbstschutzu na miasto Krapkowice, radca miejski, polakożerca i aktywista niemiecki w czasie powstań i plebiscytu”. * „Niemiec, nie mówi po polsku. Od 1933 roku należał do NSDAP i SA. Wrogo ustosunkowany do Polaków. Brak warunków do zarobkowania. Maltretuje żonę i dzieci. Żona wniosła skargę rozwodową i prosi o wysiedlenie męża do Niemiec”. * „Agitator niemiecki z okresu plebiscytu. Uciekł z Polski w 1921 roku. Członek Heimattreuer Oberschlesier, dzieci zniemczone. Wrócił z Niemiec, bo tam bieda i głód”. * „Złodzieje wsiowi. Ojciec podejrzany przez MO o działalność dywersyjną”.
Po wsiach zaczęły pojawiać się afisze: „Niech żyje Mikołajczyk! Polacy, powstańcie przeciw PPR, bo oni sprzedają nasz kraj Rosji. Zakładają kołchozy i chcą zniszczyć Kościół katolicki. Ratujmy się zawczasu, jeśli nie chcemy być komunistami. Nie dajcie im rządzić Polską, bo są głupcami!”.
W Popielowie zdjęto taki afisz: „Obywatele! Wójt naszej gminy jest komunistą, co zapewne wiecie. Więc trzeba go sprzątnąć, bo chce wasze majątki zamienić w kołchozy. Nie może to być, aby komunista zamienił Polskę w rosyjską kolonię. Ratujcie się, bo za rok będzie za późno. Nie bójcie się, żeby was zamknęli, bo oni sami są w strachu”.
Powstało podziemne „Kierownictwo Walki z Bezprawiem” które zaczęło rozpowszechniać takie odezwy: „Zasadniczą przyczyną pozostania w podziemiu wielkich ugrupowań konspiracyjnych i ponownego powiązania się ich w organizacje obejmujące kraj swą siecią, jest narzucenie narodowi, który poniósł najwyższe ofiary dla samostanowienia o sobie, rządu podporządkowanego obcym wpływom i spełniającego swą władzę przy pomocy okupacyjnych metod terroru.
My również pragniemy Polski demokratycznej — ale nie marksistowskiej, nie totalitarnej, nie budowanej na zakłamaniu, a na sprawiedliwości i prawdzie. Jesteśmy zwolennikami upaństwowienia wielkiego i średniego przemysłu, reformy rolnej, reform społecznych w duchu demokracji, ale nie krwawego terroru komunistycznego, samowoli, deptania prawd i zasad. Nie mamy nic przeciwko istnieniu komunistycznej PPR tak samo jak umiarkowanie lewicowego PSL czy innych stronnictw, ale nie zgodzimy się na uzurpowanie sobie przez którąkolwiek z nich przywileju wyłącznej, niepodzielnej władzy, na stosowanie metody fałszu, zdrady, przemocy i skrytobójstwa…”.
Grupa pracowników Cementowni „Groszowice” skierowała wiosną 1946 roku donos do PUBP w sprawie księdza Hasego. „Sposób odśpiewania Boże coś Polskę, odbywa się następująco: intonuje hymn, ksiądz obraca się tyłem do wiernych pomrukując pod nosem. Melodię gra organista. Wierni parafianie manifestacyjnie opuszczają kościół tak, że hymn po paru słowach milknie.
Kiedy zarząd cementowni otworzył świetlicę dla pracowników, pewna mała grupka młodzieży przy radiu potańczyła. Efekt nie kazał na siebie długo czekać. Hase skorzystał z tego wypadku przedstawiając organizatorów świetlicy jako bezbożników. Rozumiejąc jego stanowisko jako katolika, uważamy jednak, że nie wyczerpał środków, którymi winien był operować na naszych ziemiach ksiądz Polak. Powinien był się zwrócić poprzednio do dyrekcji cementowni o zaprzestanie tego rodzaju wypadków w poście. Hasemu jednak nie zależało na faktycznym załatwieniu sprawy, a jedynie skorzystał ze sposobu, aby zaognić stosunki między Związkami Zawodowymi a ludnością.
Sposób kazań Hasego ma na celu obniżenie autorytetu państwa polskiego. M. in. kazanie z dnia 31 lipca 1945 roku, w którym porównał liczbę zgonów z okresu rządów hitlerowskich z obecnymi. Naturalnie wynikało z treści kazania, że za wzrost liczby zgonów odpowiadają Polacy. Przed dwoma tygodniami wyrażał się o repatriantach ze wschodu dosłownie: „Po co wy tu idziecie, aż ziemia od was dudni?” Zbyteczne chyba wyjaśniać, że takie słowa nie budują solidarności między Polakami miejscowymi i ze wschodu, z czego korzysta element niemiecki. Z ust Hasego nie padnie nigdy słowo Polska, omija celowo drażliwy dla niego temat.
Kiedy zginął w wypadku jeden z naszych pracowników, zarząd zorganizował manifestacyjny pogrzeb dla robotnika, który oddał życie w pracy nad odbudową fabryki. Hase na pogrzebie nie znalazł ani jednego słowa podczas swego długiego przemówienia nad trumną przykrytą flagą państwową, które by podkreśliło ten moment. W całym jego przemówieniu wygłoszonym łamaną polszczyzną starał się zatrzeć podstawową myśl pogrzebu mętnymi wywodami liturgicznymi. Nasuwa nam się przypuszczenie, że w wypadku, gdyby trumna była przykryta znakiem swastyki, znalazłby bardziej treściwe i cieplejsze słowa. Na tym tle dziwnie brzmią słowa Hasego po każdym nabożeństwie, aby wierni modlili się w „wiadomej dla nich intencji” i znowu narzuca się myśl nie tylko przypuszczenie, ale i pewność, że ta intencja dopiero wtenczas się zrealizuje, jeśli nas Polaków z tych ziem usuną. Mając dobro Państwa Polskiego i utrzymanie słowiańskich wpływów na terenie ziem odzyskanych na względzie, czujemy się w obowiązku powiadomić władze, które winne pozbawić prob. Hasego przypadkowo mu udzielonego obywatelstwa polskiego”.
(CDN)
(28)
OPOLE
ROK 1945
NINA KRACHEROWA
Oczywiście wdrożono dochodzenie. Administracja Apostolska w Opolu w odpowiedzi na donos pracowników przedłożyła… donos z roku 1936 pisany przez rektora i organistę niemieckiego Emila Weissa, ówczesnego kierownika szkoły w Groszowicach. „O godz. 6.15 miała się odbyć cicha msza niemiecka. Czy msza ma odbyć się po polsku, czy po niemiecku, widać na poszczególnych deskach. Wszystko w czasie mszy mówi się potem w tym języku. Kiedy kapelan zaczął mówić po niemiecku, proboszcz siedzący w konfesjonale przerwał mu głośno: „Czytać po polsku!”. Kiedy kapelan czytał dalej po niemiecku, proboszcz mrucząc głośno wyrwał mu notatki z ręki i sam czytał po polsku. Ten postępek wzbudził wśród niemieckich wiernych zgorszenie. Dowiedziałem się o tym od córki Ruth, która uczestniczyła w nabożeństwie. Z własnego doświadczenia podaję co następuje: nabożeństwo wielkopiątkowe miało się odbyć w tym roku po niemiecku. Kiedy zaintonowałem pieśni niemieckie, proboszcz się nagle odwrócił, zaczął machać ręką, mruczeć i wreszcie wykrzyknął, że będzie się śpiewać po polsku. Polski śpiewak natychmiast zaczął śpiewać i śpiewano już do końca po polsku”. List ten był skierowany do opolskiego gestapo.
Pewne nieporozumienia między parafiami, a ich duszpasterzami zdarzały się również w innych miejscowościach. Wierni ze Złotnik i Chrząstowic zwrócili się do księdza z następującą petycją: „Wielebny księże proboszczu! Uniżenie protestujemy przeciwko ostatniej niedzieli rannemu nabożeństwu z niemieckim śpiewem, gdyż w całej parafii, jak dobrze policzyć, jest 8 Niemców. Ci drudzy, którzy się do niemieckiego śpiewu przyczyniali, są to zaprzańcy polscy, dlatego czują się parafianie na sumieniu obrażeni, że przeszło tysiąc ludzi, którzy na rannym nabożeństwie byli, i po polsku jak dotąd było, radzi byliby śpiewać, tych paru Niemców ze zgorszeniem słuchać musieli. Tego jak kościół nasz stary jeszcze nie było. Dlatego prosimy, aby było jak dawniej i żeby tylko z polskim śpiewem się odprawiało”.
Nadeszło Boże Narodzenie. W kościołach zaintonowano pieśń „Cicha noc” która, jak się okazało, nie wszystkim wiernym była znana. Repatrianci więc umilkli, a porwani nastrojem niektórzy parafianie, nie znający słów polskich, zaczęli śpiewać „Stille Nacht”. Po świętach ci, którzy nie śpiewali wnieśli skargę do starostwa, które przekazało ją Administracji Apostolskiej. Stamtąd nadeszła odpowiedź: „Pieśń „Cicha noc” niektóre dzieci zaczęły śpiewać po niemiecku. Przewidując tego rodzaju nieporozumienia, opuściliśmy tę pieśń w naszym zbiorku kolędowym, wydrukowanym przez tutejszą drukarnię. Odpowiedni nakaz z naszej strony, by w przyszłości nie śpiewano pieśni mających odpowiednik w języku niemieckim, usunie tego rodzaju niespodzianki. U ks. Gebauera absolutnie nie należy przypuszczać złej woli, lecz pewną niezaradność”.
ROZDZIAŁ 7
Pod koniec 1945 roku nasiliły się napady i morderstwa. Walka z podziemiem nabierała ostrości. Przeciwnicy systemu też nie byli bezczynni. „Przestrzegamy PPR przed nastawieniem się na utrzymanie dyktatury za wszelką cenę” — głoszono w jednej z rozpowszechnianych ulotek. „Komuniści muszą zdobyć się na trzeźwą ocenę sytuacji i uczciwość zgodną z ich piękną teorią. Dojście do głosu PPR jako jednej z partii współrządzących jest osiągnięciem słusznym. Lecz na skutek przeholowania przez nich, bez przerwy upamiętniającym się przestępczym kabotynizmem, uczynią doktrynę marksistowską jeszcze bardziej niepopularną i spowodują, że obudzą się w stosunku do nich nowe fale nienawiści. W razie dalszego kroczenia partii po obranej drodze popłyną rzeki bratniej krwi. Pod tym względem niechaj PPR nie ma żadnych złudzeń — dla ratowania od zguby ojczyzny my również w środkach przebierać nie mamy zamiaru…”.
Autorzy przestrzegali PSL przed „zbytnim solidaryzowaniem się z rozkładowym postępem, przed świadomym przypisywaniem zbrodni urzędów bezpieczeństwa „reakcji”, przed utożsamianiem naturalnego, słusznego buntu i samoobrony społeczeństwa z bandytyzmem i wichrzeniem wstecznictwa”. Zapowiadali: „Nas są miliony, was najwyżej dziesiątki tysięcy. Rozprawiać się z chwastami w łonie własnego społeczeństwa potrafimy nawet wówczas, kiedy każde miasto zamienicie na garnizon sowiecki”.
Jedni więc dostrzegali w napastnikach i podpalaczach niedobitki Werwolfu, inni — maruderów i dezerterów, jeszcze inni skłonni byli zapisać wszelkie zbrodnie na konto podziemia, szykującego się do walnej rozprawmy z komunistami przed mającymi nastąpić wyborami.
W grudniu 1945 roku zwłaszcza Gosławice cierpiały od „dobrze zorganizowanej i uzbrojonej bandy”, która wyprowadzała krowy i konie, a wobec której „milicja jest bezradna, bandyci zaś cywilów się nie boją”. Jak się później okazało, była to rzeczywiście banda, mająca swe gniazdo w okolicy Wielunia.
Wypadków było tak dużo, że 13 marca 1946 roku wojewoda Śląsko-Dąbrowski wydał zarządzenie „dotyczące zwalczania bandytyzmu”.
Jak wynika z kroniki Komendy Wojewódzkiej MO w Opolu, pierwsza grupa milicjantów przybyła 28 marca 1945 roku. Byli to ludzie „mianowani już w lutym w Krakowie”. Utworzono komendę Powiatową MO pod dowództwem ppor. Kołodzieja oraz Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, którego szefem został por. Tadeusz Jaworski, były dowódca plutonu Batalionów Chłopskich „Ośki”.
Grupa operacyjna przyjechała do Opola z Kielc, gdzie tamtejszy kierownik WUBP mjr Kornacki „przydzielił do grupy operacyjnej na Śląsk Opolski pięciu pracowników, ośmiu dalszych rekrutowało się spośród funkcjonariuszy Miejskiego i Powiatowego UBP”. Dwóch pochodziło z Sandomierza i Radomia.
Fakt, że na ziemię opolską skierowano ludzi ze stron nigdy nie mających żadnej łączności z Opolszczyzną, nie znających tutejszych stosunków, historii Śląska, miał mieć olbrzymie znaczenie dla rozwijających się wydarzeń. Łatwiej też można zrozumieć, skąd w Opolu wzięli się szabrownicy z Kielc, o których dowiadujemy się z jednego z pierwszych raportów prezydenta miasta Opola.
Nie dysponując innymi źródłami, powtórzmy podsumowanie roku 1945 dokonane przez Komendę Wojewódzką MO lata później: „Z rąk niedobitków faszyzmu, wrogów politycznych i klasowych oraz przestępców kryminalnych i elementów zdemoralizowanych poległo na posterunku służby 22 funkcjonariuszy MO i PUBP, żołnierzy WP i Armii Radzieckiej oraz zginęło od zdradzieckich kul 34 obywateli-patriotów, którzy stanęli w obronie dobra społecznego lub własnego dobytku. Ponadto, z powodu różnych innych czynników wynikających z trudów pierwszego okresu, zginęło śmiercią tragiczną dalszych 15 funkcjonariuszy. W 38 istniejących bandach i nielegalnych organizacjach działało 550 uzbrojonych wrogów Polski Ludowej, w tym ponad 300 ludzi należało do pohitlerowskiego podziemia”.
28 października 1945 roku, po ośmiu miesiącach bez mała pracy, kierownik PUBP meldował swym przełożonym, że: „Najbardziej odczuwa się brak żywności dla funkcjonariuszy. Nie otrzymują nawet 20 proc. zapotrzebowania. To powoduje, że niektórzy dopuszczają się szabru, aby zaspokoić niezbędne potrzeby żywnościowe dla rodziny. Od początku istnienia Urzędu na cały stan osobowy otrzymano tylko 1400 papierosów”. Milicjanci chorowali na szkorbut, nie mieli mundurów i pracowali za darmo. Trzeba to powiedzieć, aby wszystko było jasne.
Sytuacja polityczna zmieniała się radykalnie. Do głosu dochodziło PSL, mające zwłaszcza wśród byłych członków Związku Polaków w Niemczech dużo zwolenników. Z jednej strony panował wciąż głód, ludzie narzekali na brak żywności i opału, z drugiej nie czuli się bezpiecznie. Niemal każdego dnia gazety donosiły o napadach, rabunkach, zabójstwach.
Zakończenie roku 1945 obchodzono hucznie na zabawach, strzelano na wiwat i mimo wszystko cieszono się, że wojna się skończyła, znikł — jak się to wtedy obrazowo mówiło — koszmar nocy okupacji.
Rozpoczynał się nowy rok, który w całym kraju przyniósł wiele zmian. Ale to już byłaby inna historia, którą może warto także opowiedzieć.
KONIEC
PS. W 25 odcinku tego cyklu wspominałam o perypetiach rodziny Piechotów z Groszowic. Rodzina ta nie ma nic wspólnego z ludźmi o podobnych nazwiskach i imionach zamieszkałych w Opolu. Za tę niezawinioną zbieżność przepraszam szczególnie panią Annę Piechotę, która wojenne i powojenne lata zna tylko z opowiadań i lektury.
N.K.
Zobacz też…

Karty pracy – Temat: Rok 1945 na Śląsku
Karty pracy – Temat: Rok 1945 na Śląsku Udostępniamy karty pracy przygotowane z myślą o uczniach klas VIII szkół podstawowych oraz uczniach szkół ponadpodstawowych. Materiały te mogą być wykorzystywane zarówno podczas zajęć dydaktycznych dotyczących wydarzeń roku 1945 na Śląsku, jak i w ramach samodzielnej pracy ucznia. Celem kart pracy jest rozwijanie kluczowych umiejętności historycznych, takich…

Opolskie księgarnie i biblioteki w 1945 r.
Opolskie księgarnie i biblioteki w 1945 r. Nowi mieszkańcy miasta przyjeżdżali tu z różnych stron. Ich dobytek to były najczęściej najbardziej potrzebne przedmioty – trochę ubrań, żywności czy osobiste drobiazgi. Wielu z nich przecież uciekało z palonych i napadach miejscowości na Kresach. Czasem dobrowolnie lecz o wiele częściej pod przymusem opuszczali rodzinne strony. Kto w…

1 maja 1945 r. w Opolu
1 maja 1945 r. w Opolu W Archiwum Państwowym w Opolu zachowała się relacja pochodów majowych z 1945 r. – liczba mnoga nie jest tu błędem, bowiem odbyły się dwa – jeden 1 maja i drugi 3 maja. A dokładnie to ten drugi udał się tylko częściowo – dlaczego? Odpowiedź znajdziemy poniżej. Poniżej dosłowny cytat…



